2.12.2019

Od Any CD Michaela

Zaczęło się od włamania do kawiarni.
Rozbili witrynę, zniszczyli ciasta... kasy nie ruszyli. Już to powinno mnie to zaniepokoić. Ale nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Cały dzień chodziłam wkurwiona, że ciasto, nad którym męczyłam się od tygodnia i które w końcu zdołałam skończyć, zostało zrzucone na podłogę i, dalej, porozwalane po całym pomieszczeniu.
Potem sytuacja z lodowiska. Uznałam, że dawno tam nie byłam i w sumie mogłabym nadrobić zaległości.
Okazało się, że był to kiepski pomysł, bo gdy wychodziłam stamtąd dość już późnym wieczorem, podczas drogi przez parking do samochodu, omal nie zostałam potrącona. Cudem odskoczyłam na bok przed pędzącym, z niedrzeczną w tym miejscu prędkością, samochodem. A kierowca nawet nie przyhamował.
Potem - stajnia. A raczej teren, na który zabrałam Charliego i Archera.
Stępowaliśmy właśnie leśną ścieżką, gdy koło ucha Charlesa przeleciała pierwsza strzałka.
Siwy zatańczył kopytami w miejscu, poderwał gwałtownie łeb do góry, wywracając oczami w panice. Gdyby siedział na nim ktokolwiek inny, niż ja, już rzuciłby się w panice na oślep przed siebie. Ale ze mną na grzbiecie najpierw się zastanowił.
Zdążyłam przez ten moment zawahania ze strony Siwego zobaczyć w krzakach ciemną sylwetkę. Na twarzy miała kominiarkę, w dłoni broń.
Na strzałki.
Ki chuj...?
Gdybym była tu sama, pewnie zaryzykowałabym przysmażenie delikwenta. A potem podjęłabym próbę szczegółowego wypytania o powody jego ataku na mnie. Z pistoletem na strzałki ze środkiem usypiającym.
Ale że był tu Charles, za którego byłam odpowiedzialna, a pod jego kopytami pałętał się Archer... cóż.
Stuknęłam piętami boki ogiera, podrywając go do galopu. Więcej nie było mu potrzeba. Rzucił się drogą, sprzedając jeszcze kopa kolejnemu człowiekowi w czerni, który pojawił się z drugiej strony, pewnie z zamiarem ściągnięcia mnie z siodła. Uśmiechnęłam się krzywo, pochylając tak, że niemal dotykałam policzkiem szyi Charliego, i wplatając palce w jego grzywę. Widać, że moja krew - nie mógł sobie podarować choćby najmniejszej formy demonstracji oporu.
Usłyszałam jeszcze dość donośne warczenie mojego wilczaka, kłapnięcie zębów, a potem stłumione przekleństwo. Odwróciłam się wystraszona w siodle, szukając wzrokiem psa. Że też akurat teraz postanowił zademonstrować swoją odwagę i oddanie...
Na szczęście okazało się, że nie mam się czym martwić. Archer niemal natychmiast pojawił się u boku galopującego ogiera. Cały i zdrowy. Z lekko pokrwawionym pyskiem, ale podejrzewałam, że krew nie należała do niego, tylko zamaskowanego gościa, który wyskoczył na nas z krzaków.
W pełnym galopie wypadliśmy z lasu i pomknęliśmy ku placu za stajnią. Cali i zrowi. Na szczęście.
Po tym wydarzeniu zaczęłam się naprawdę niepokoić. A te wcześniejsze dziwne sytuacje... nie wydały mi się już tak przypadkowe, jak sądziłam.
Zabrałam Charliego do siebie. Żeby mieć na niego oko. Kto wie, o co może tym ludziom chodzić, do czego mągą być zdolni... nie chciałam, żeby Siwy oberwał rykoszetem.

~•~

Następnego dnia po ferelnym terenie odwiedził mnie Mike. Zabrałam go na łódkę, żeby trochę odpocząć i zrelaksować się. Po prostu pocieszyć towarzystwem przyjaciela.
- A jak mają się sprawy u ciebie? - zapytał w którymś momencie mężczyzna.
- W sumie nic ciekawego się ostatnio nie działo - wzruszyłam ramionami, odwracając wzrok na otaczającą nas, spokojną taflę jeziora. Starannie unikałam kierowania myśli na wydarzenia ostatniego tygodnia, które zdecydowanie nie mogły zostać określone mianem "mało ciekawych". Ale nadal wmawiałam sobie, że było ich za mało, by miały być istotne. - Tylko to, co zwykle. Kawiarnia, pieczenie ciast... trochę więcej ciast - zaśmiałam się. Może trochę smutno.
- Mmm... A ten... koń w ogrodzie - Mike popatrzył na mnie z pytaniem w oczach. - Nowy nabytek?
- Nie - pokręciłam szybko głową. W sumie, byłam zdziwiona, że dopiero teraz o to pyta. - Mam go od źrebaka. Nauczyłam go wszystkiego, co potrafi i... tak sobie razem żyjemy.
- To gdzie był wcześniej?
Zastanowiłam się chwilę, nim odpowiedziałam:
- Stał w stadninie kilkanaście kilometrów stąd. Żeby miał towarzystwo.
- Więc skąd taka zmiana? - mężczyzna zmarszczył brwi.
- Tak wyszło - wzruszyłam ramionami. Cały mój dobry humor prysł jak bańka mydlana.
Na szczęście przyjaciel nie naciskał. I płynnie przeszliśmy do innych tematów.
Jednak już tydzień później okazało się, że chyba lepiej by było, gdybym wtedy powiedziała Michaelowi o wszystkim.
Zaskoczyli mnie. Do tej pory atakowali w miejscach, w których bywałam - kawiarnia, stajnia, nawet lodowisko, na którym można mnie było zobaczyć naprawdę okazjonalnie. Jednak nie przypuszczałabym, że spróbują mnie podejść we własnym domu.
Gdyby nie Archer, nie miałabym szans. Zastaliby mnie śpiącą twardym snem po ciężkim dniu w pracy, i bez problemu mogliby wykorzystać tak znaczną przewagę, by osiągnąć cel. Jakikolwiek by nie był. Choć wtedy już podejrzewałam, o co może chodzić.
Po tej nocy zyskałam pewność.
Najpierw Archer, śpiący tej nocy ze mną, zaczął się niespokojnie kręcić. To mnie rozbudziło na tyle, że usłyszałam ciche kliknięcie przeskakującej w zamku zapadki. Nie przejęłabym się tym, w końcu Liam miał klucze i lubił wpadać tu bez zapowiedzi. Ale wtedy wilczak warknął.
Momentalnie otworzyłam oczy i usiadłam prosto na łóżku. Wytężyłam słuch, starając się wyłapać, kto przemierza właśnie mój korytarz...
I wyszło, że tych "ktosiów" jest więcej.
- Szlag - mruknęłam, zrywając się z łóżka. Archer już stał przy drzwiach. Powarkując cicho, raz po raz spoglądał na mnie, by odczytać moje reakcje.
A że chwilowo byłam przerażona, to wilczak też był podminowany. I gdy tylko drzwi się uchyliły, rzucił się na znajdującą się najbliżej osobę.
To dało mi czas na ocenienie sytuacji. I zareagowanie.
W sekundę otoczyły mnie płomienie, które jednak nie paliły ubrań. Nadal nie wiem, jak zdołałam tego dokonać i nie stracić kontroli. Ale wtedy nie zwróciłam na to uwagi.
Gdy pierwsza strzałka ze środkiem usypiającym poleciała w moim kierunku, spłonęła w otaczających mnie płomieniach. Kolejna nie zdążyła zostać wystrzelona.
Nie było czasu. Musiałam zapewnić bezpieczeństwo Archerowi. I Charliemu, który nadal urzędował w moim ogrodzie.
Jednak przebywanie blisko mnie nie mogło zapewnić mu bezpieczeństwa.
Wypadłam przez drzwi sypialni, przywołując Archera. Bose stopy uderzały o parkiet. Cudem uchyliłam się przed ręką, która sięgała już po moje włosy. Zdążyły już w znacznym stopniu odrosnąć po tym, jak musiałam je ściąć. Nie uśmiechała mi się wizja robienia tego ponownie.
Myślałam, że im ucieknę. Byłam tego wręcz pewna, gdy znaleźliśmy się już przy tylnym wyjściu. Ale wtedy... no cóż.
Zawsze wiedziałam, że Lysander zna mnie najlepiej z całej szajki. I najlepiej wie, gdzie uderzyć. Czego się spodziewać.
Pojawił się tam, jakby spod ziemi, od góry do dołu ubrany w ognioodporny kombinezon. Nie zdążyłam wyhamować. Wpadłam prosto na mężczyznę, który stanowił jedyną przeszkodę między mną, a wyjściem. Wolnością.
Gdy jego silne ramiona mnie otoczyły, odruchowo zdusiłam płomienie. Fuck.
- Ana - szepnął Lys. Wziął głęboki oddech, zaciągając się zapachem moich włosów, a ja wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. Szarpnęłam się, próbując oswobodzić, ale uścisk mężczyzny był za silny.
Szatyn o ognistych oczach, które kiedyś wypaliły dziurę w moim sercu, zaśmiał się na te moje starania.
- Nie masz ze mną szans, kotku - szepnął, zbliżając usta do mojego ucha. - Nigdy nie potrafiłaś mnie pokonać, nie pamiętasz?
Reszta zamaskowanej delegacji mafii, do której kiedyś należałam, zebrała się już za nami. Słyszałam ich oddechy. Byłam otoczona.
Ale nadal miałam Archera.
- Spierdalaj - warknęłam, jednocześnie gwałtownie unosząc kolano. Trafiłam idealnie między nogi mężczyzny, byłego chłopaka. Ten sapnął, na chwilę stracił czujność, a ja zyskałam jedyną w swoim rodzaju szansę. Którą natychmiast wykorzystałam.
Wywinęłam się z uścisku Lysandra jednym, płynnym ruchem. Jednocześnie Archer skoczył na niego i zatopił ząby w łydce.
Lys wrzasnął.
- Archer, chodź! - krzyknęłam, dając susa za plecy szatyna. Chyba tylko cudem nie oberwałam kolejną wystrzeloną w moją stronę strzałką. Co oni z nimi mają, do cholery...?!
Podziękowałam sobie w duchu, że zapomniałam zamknać przesuwanych drzwi na zatrzask. Dzięki temu wystarczyło jedno szarpnięcie, a droga ucieczki stanęła przede mną otworem.
Archer natychmiast dał dyla w las. Szybko zniknął między drzewami. Charliego już nie było, mądry koń musiał zrobić to samo, co wilczak.
Potem bedę musiała ich znaleźć.
Ledwo moje stopy dotknęły trawy, przemieniłam się. Kolejna strzałka odbiła się już od twardej łuski, a gdzieś za mną usłyszałam stłumione przekleństwo. Machnęłam skrzydłami, wzbiłam się w powietrze...
Kolejna strzałka trafiła w miękką, niepokrytą łuską skórę w okolicach brzucha. Kolejna zaraz obok.
Szlag.
Tylko jakimś cholernym cudem, ze środkiem uspokajającyn krążącym w żyłach, zachowałam na tyle przytomności, by przelecieć nad całym Seattle. I jeszcze przez większość czasu utrzymać aktywną iluzję.
Poważnie zrobiło się, gdy byłam już niemal u celu. Obraz zaczął mi się rozmazywać przed oczami, skrzydła poruszały się coraz wolniej, przez co zaczęłam tracić wysokość...
W ostatnim przypływie logicznego myślenia wysłałam niewidzialne macki umysłu na poszukiwanie tego jednego, który mógł mi pomóc. A gdy odnalazłam go na sali, w której zwykle ćwiczyliśmy szermierkę, wysłałam jedną, krótką wiadomość.
Pomocy.
I całkowicie straciłam przytomność.
Spadłam z wysokości kilkunastu metrów, całkowicie bezwładnie, bez przytomności, na ziemię. Na szczęście nie czułam już nic, gdy moje gadzie ciało uderzało z impetem w murawę boiska należącego do Akademii.

Mike?

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics