22.01.2020

Od Any CD Michaela

Im dłużej znałam Mike'a, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że każde z nas, z osobna, przyciągało problemy. A gdy znaleźliśmy się gdzieś wspólnie... no cóż. Totalny rozpierdol i utrata kontroli nad sytuacją to chyba dobre określenia dla tego, co potrafimy odwalić.
Tamten wypadek był tego potwierdzeniem.
Obydwoje trafiliśmy po nim do szpitala. Kto zadzwonił po pogotowie, skoro byliśmy sami pośrodku w zasadzie niczego (bo kierowca samochodu, który zajechał nam drogę, zwiał z miejsca wypadku)? Śmieszna sprawa z tym. Bo wyszło na to, że przywiązanie smoczego rodzeństwa jest większe, niż sądziłam. Podobnie rzecz się miała z demonami.
Teraz, gdy o tym myślę, wzdycham z roztargnieniem. Rozmawiałam w szpitalu z Liamem i powiedział, że to on zadzwonił po pogotowie. Ale... to nie on wyciągnął mnie wtedy z samochodu. Tylko Leo.
I dobrze zrobił. Bo niekontaktujący, spanikowany drakonid władający ogniem i samochód rozpłaszczony ma drzewie, z prawie pewnym wyciekiem paliwa, to zdecydowanie nie było dobre połączenie. Wręcz... wybuchowe.
Nie wiem, co zrobił z Mike'iem. Ale musiał mu w jakiś demoniczny sposób pomóc, bo to było niemożliwe, żeby bez magicznego wspomagania doszedł do siebie tak szybko, jak to zrobił po tym wypadku. No ale nieważne.
Grunt, że teraz był cały i zdrowy. No, dobra. Powiedzmy, że mniej więcej cały i zdrowy. Jednak po całkowitym paraliżu ciała od szyi w dół trochę czasu musiało minąć, nim wróci się do normy. Ale Mike radził sobie całkiem niczego sobie. Nadal czuł ból przy wykonywaniu gwałtowmych ruchów. Choć bardzo starał się tego po sobie nie pokazywać.
A co ze mną? No cóż. Trzymam się? To chyba dobre określenie.
Po wypadku nie było ze mną tragicznie. Byłam nabita szkłem z rozbitych szyb jak poduszka na szpilki, prawda. Ale sprawne ręce chyba pięciu lekarzy i pięlęgniarek, uporało się z tym w jakieś pięć godzin. Naprawdę nic specjalnego. Tylko bolało jak cholera.
Pozostałe rany ładnie pozszywali, połatali mnie jak umieli... Żadnych innych uszczerbków na zdrowiu, poza lekkim wstrząśnieniem mózgu, nie zarejestrowali.
Ale to już dzięki Lenie.
Tak tak, teraz zastanawiacie się pewnie, skąd nagle Lena w całym tym zamieszaniu. Odpowiedź jest całkiem prosta. Choć nieprawdopodobna.
Przejeżdżała akurat obok.
Po tym, jak Leo wyciągnął mnie z samochodu i przeniósł możliwie jak najdalej od skasowanej bawarki Mike'a, żeby przypadkiem wykrzesana przeze mnie iskra nie wysadziła wszystkiego w pizdu, zostawił mnie, okrytą kocem, który wytrzasnął nie wiem skąd (bo nie wiedziałam też, jak się w ogóle na miejsce wypadku dostał), a sam wrócił po mężczyznę. No i mniej więcej wtedy pojawiła się Lena.
Nastawiła mi zwichnięty bark (i tak byłam półprzytomna i raczej nie kontaktowałam, więc można to było zrobić "na żywca"), zrobiła jakieś tam swoje czary mary i przyspieszyła proces leczenia do tego stopnia, że jak przyjechała karetka, w zasadzie nie został już po urazie ślad. Powiedziała jednak, że za szkło się nie zabiera. Poza tym podejrzewała jakiś uraz głowy, więc i tak zadecydowała, że muszę pojechać do szpitala.
Na Mike'a tylko popatrzyła i z przerażeniem pokręciła głową.
No ale jednak profesjonalna opieka medyczna robi swoją robotę.
Także teraz, miesiąc po wypadku, jeśli chodzi o kwestie zdrowotne, to czułam się, jakbym w ogóle nic mi nie było. Mike, jak było już wspomniane - daje radę. Trzyma się. Początkowo cholerie obwiniał się za to wszystko, ale minęło mu (mniej więcej), jak przytachałam do jego sali w szpitalu (bo dostałam wypis znacznie wcześniej, niż on) kierowcę samochodu, przez którego znaleźliśmy się w tej patowej sytuacji. Okazało się, że był to jakiś smarkacz, który podprowadził rodzcom samochód i uznał, że wspaniałym pomysłem będzie rozpędzenie się na pustej drodze. A że stracił panowanie nad kierownicą... to już inna sprawa. W każdym razie znalazłam go, zabrałam ze szkoły i obiecałam nic nie mówić jego rodzicom, pod warunkiem, że się pokaja przed Mike'iem.
No i z dwojga złego wybrał opcję przeproszenia.
Po wyjściu ze szpitala wróciliśmy mniej więcej do normalności. O dziwo, ale na szczęście.
A ostatniej nocy, z tego spokoju w naszym życiu i niedoboru mocnych wrażeń, postanowiliśmy urządzić sobie noc horrorów u Mike'a w mieszkaniu. Mężczyzna przygotował nam kolację i jakieś przekąski, ja przyniosłam castka... no i tak sobie siedzieliśmy, do późna w nocy.
Wiedziałam, że wspólne spanie na jednej kanapie będzie złym pomysłem. Ale wieczorem było mi za wygodnie, żeby chciało mi się ruszać.
No to teraz miałam za swoje.
Gdy się obudziłam, znajdowaliśmy się w dość... nietypowej pozycji. Którą dość szybko zaburzyłam, bo gdy próbowałam się przekręcić, żeby jednak nie zwisać głową z mebla, okazało się, że brunet zajmował zbyt wiele powierzchni kanapy, bym mogła się na niej utrzymać.
I zleciałam twarzą, która już i tak znajdowała się najbliżej ziemi, na podłogę, podczas gdy nogi zostały na kanapie, uwięzione pod nogą Mike'a. Jęknęłam w proteście, gdy moja twarz dotknęła dywanu, ale nie znalazłam w sobie wystarczająco dużo motywacji, żeby się podnieść, więc zostałam w takiej pozycji, zamykając jedynie oczy.
- Wygodnie ci? - usłyszałam rozbawiony, lekko schrypnięty od snu głos Mike'a. Warknęłam niewyraźnie w odpowiedzi, ale nie zmieniłam pozycji. Zmusiło mnie do tego dopiero uszczypnięcie w pośladek.
Wzdrygnęłam się, zaskoczona, momentalnie spróbowałam wstać, ale zapomniałam, że ten kretyn Mike, którego czasami, w przypływie jakiegoś zaćmienia umysłowego, zdarzało mi się nazywać przyjacielem, nadal trzymał tą swoją ciężką girę przerzuconą przez moje biodro.
W efekcie tego ponownie wylądowałam na twarzy.
- Debiluuuuu - jęknęłam, wykręcając tułów i uderzając zwiniętą w pięść dłonią w łydkę mężczyzny, chociaż siła "ciosu" powinna raczej zostać określona mianem "dotknięcia". - Złaź ze mnie!

Mike? ;P

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics