10.05.2019

Od Harriet do Vergila

        Każdego dnia, powoli i spokojnie, zapominałam o tym pechowym roku, który został dosłownie wyrwany z mojego życia. Wiele planów zostało przez to pokrzyżowanych lub całkiem opuszczonych, gdyż nie byłam już w Williston ani nawet w jego okolicy, a cała "rozgrywka" została rzucona do wielkiego Seattle. Stało się to całkiem szybko, tak jakby ktoś kliknął "reset", usunął przeszłość i napisał nową historię życia wplątując w to Kevana oraz mojego dziada, lecz zapominając o przyjaciołach z akademii. Siedząc na tarasie często przypominałam sobie te chore akcje z Vergilem lub Jerrym, które były na tyle niebezpieczne, że z chęcią bym je powtórzyła, lecz ani z jednym ani z drugim nie mam żadnego kontaktu. Przez te wspomnienia potrafiłam śmiać się sama do siebie, nieraz roniąc jedną łezkę i ciężko wzdychając. Tym razem nie było inaczej..
- Znów wspominasz czasy młodości? - rzekł nagle Kevan, który pojawił się na krześle obok mnie.
- Żebyś wiedział - odpowiedziałam przeciągle i zerknęłam na mężczyznę - Czasami brakuje mi tej adrenaliny - dodałam wracając spojrzeniem na wielki las i upiłam łyk ciepłej kawy.
- A później Kevan, pooommuusszzzz bo mucholudzie atakujoo - rzucił żartobliwie zmieniając przy tym ton.
- Mucholudzie - prychnęłam - Świetna nazwa dla nowego przeciwnika - dodałam na tyle poważnie, że poczułam na sobie jego zdziwione spojrzenie - Nie, takie coś raczej nie istnieje. Z resztą, z jakieś dwa razy prosiłam Cię o pomoc..
- Trzy razy - przerwał - Do ukrytego sama nie trafiłaś - podkreślił zadowolony z tego faktu.
- Ehe. A przy tym był Nico, więc już nie rób z siebie bohatera - zaśmiałam się i wstałam z ciepłego fotela - Dobra, czas wracać do pracy - dodałam poprawiając bluzę na sobie.
- Dobry pomysł - przyznał Kevan, po czym pożegnał się i zniknął, jak zwykle. Ani me, ani be, ani pocałuj mnie w dupę.
Cicho westchnęłam i widząc, że wybiła już godzina dwunasta, skierowałam się do kuchni aby odstawić kubek do zmywarki. Przy okazji uzupełniłam miski z jedzeniem dla zwierzaków oraz wyłożyłam kilka owoców dla Amy, który o tej porze budzi się na drugie śniadanie. Natomiast ja poszłam do mojego pokoju i zaczęłam szykować się do zlecenie.
   Likwidowanie celu w biały dzień nigdy nie było dobrym pomysłem, chyba że owe zlecenie jest od Sopportare lub zwykłej policji, wtedy nawet zabicie w tłumie nie jest karalne. Przez kilka godzin siedziałam na zamkniętym piętrze jednego z wieżowców i przez okno obserwowałam mój cel, który niechętnie chciał zmienić swoją lokalizację, a dokładnie przejść do pustego pokoju obok. Gdybym miała towarzysza obok siebie, mogłabym śmiało zagrać kilka rund w pokera lub jakieś szachy, gdyż mężczyzna dopiero koło wieczora przeszedł do bezpiecznego pokoju. Skupiając się na jego otoczeniu, przeniosłam się tuż za nim i wstrzyknęłam płyn paraliżujący prosto w jego obieg krwi, przez co ten zaczął tracić równowagę. Chwyciłam jego męskie ciało i powoli położyłam na ziemi, aby reszta domowników się nie zorientowała, że "worek ziemniaków" zleciał prosto na ich piętro. W tym samym czasie dałam znak Sopp, że "niebezpieczny" cel został obezwładniony, prze co Ci zaraz weszli do tego samego mieszkania. Głośne rozmowy oburzonych domowników dały mi do myślenia, że owy mężczyzna naprawdę ma coś za uszami. Gdy podniosłam się z kucka, Sopp weszło do pokoju i widząc wykonane zadanie, kierujący akcją przytaknął, przez co ja szybko "wyparowałam" z pomieszczenia prosto na opuszczone piętro, czyli poprzedniego miejsca pobytu.
- Świetnie wykonane zadanie. Gdy będziemy mieć kolejne zlecenie, odezwiemy się do Ciebie. Bez odbioru. - rzekł mundurowy przez radio.
Zadowolona ze swojego działania, schowałam maskę do plecaka, lecz słysząc szybkie kroki w moim kierunku, przeniosłam się do jakiejś ślepej uliczki na zewnątrz, choć myślałam bardziej nad dachem wieżowca. Bardziej mnie zaskoczyły kroki na zamkniętym piętrze, lecz może jakiś ochroniarz postanowił sprawdzić akurat do miejsce w tym samym momencie. Cóż, zdarza się. Szybko stanęłam za dużym kontenerem, po czym  przebrałam bluzę z czarnej na białą, buty na młodzieżowe trampki, poprawiłam jasne włosy i wyszłam z uliczki, jakby nic się nie stało. Spacerkiem ruszyłam w kierunku mojego auta, które stało pod ulubioną kawiarenką, do której też zmierzałam. Przy okazji wsadziłam słuchawki w uszy i z muzyką szłam przez wielkie chodniki Seattle, które o dziwo nie było mocno zaludnione jak w Nowym Jorku czy Las Vegas.
   Gdy miałam kawiarenkę w zasięgu wzroku, czułam się przez kogoś obserwowana, co z lekka zaczęło mnie irytować i pomimo zerkania na boki, nie widziałam większego zagrożenia. Żeby to sprawdzić, weszłam w bardziej wąską i mniej uczęszczaną uliczkę, która za zakrętem kryła inne budynki miasta. Doszłam do owego winkla i na moment się odwróciłam, żeby kątem oka zauważyć postać, która nadal za mną podążała.. Tak, to ten ktoś nie daje mi spokoju. Gdy zniknęła z pola widzenia, przeniosłam się za plecy, jak się okazało, mężczyzny, na którym wykonałam dość bolesną dźwignie i mocno przyparłam go do ściany.
- Tak witasz starych przyjaciół? - rzucił wyrywając się ze słabego uścisku, po czym odwrócił się w moim kierunku.
- Boże.. - jęknęłam słabo i prawie sparaliżowana zrobiłam ze dwa kroki  w tył.
- No Bogiem jeszcze nie zostałem - odparł lekko unosząc kąciki ust.
- Ja.. przepraszam.. Ale.. Ver, debilu.. - plątałam się w słowach - Czemu od razu nie podszedłeś tylko szedłeś jak jakiś pedofil ?! - powiedziałam z uśmiechem jak banan, po czym od razu się do niego przytuliłam, tak po przyjacielsku, wiadomo. Na szczęście i ten odwzajemnił gest, lecz długo on nie trwał.
- Boo... - zaczął.
- Nie, czekaj - przerwałam mu - Niedaleko jest fajna spokojna kawiarenka. Myślę, że tam będzie lepiej się rozmawiało, niż na środku jakiejś.. uliczki - dodałam już spokojniej.

Vergil?  Brakowało mi tego :'D

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics