29.08.2019

Silas - Historia

- Silasie...
Wystarczył jej szept, bym wybudził się z płytkiego snu, w jaki udało mi się zapaść pierwszy raz od kilku dni. Poderwałem gwałtownie głowę, kręgi w szyi strzeliły w proteście. Skrzywiłem się, poczułszy ból mięśni, zastałych w dziwnej pozycji podczas snu w fotelu, ale zaraz przywołałem na twarz zwyczajowy uśmiech. Padłem na kolana przy zagłówku łóżka i sięgnąłem po dłoń Marie. Była taka zimna, krucha...
- Jestem, kochanie - szepnąłem, wolną ręką odgarniając niegdyś kruczoczarne, dziś już siwe pukle z jej twarzy. Piękną twarz znaczyły głębokie bruzdy starości, jedynie oczy pozostały takie jak dawniej - zielone, wesołe, pełne życia. Ale już niedługo... wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. - Czego potrzebujesz?
Patrzyła na mnie przez chwilę. Te zielone, zielone oczy... Pogłaskałem ostrożnie wierzch jej dłoni, czekając na odpowiedź.
- Chciałabym... się u... umyć.
Uśmiechnąłem się ciepło do ukochanej i ucałowałem w policzek.
- Oczywiście - szepnąłem tuż przy jej skórze. - Zaraz poproszę Annę, rzeby przygotowała dla ciebie kąpiel.
Wstałem szybko, ostrożnie odkładając dłoń kobiety na prześcieradła. Kierując się do drzwi, przeczesałem włosy dłonią, rzucając zdenerwowane spojrzenie ponad ramieniem. Anna siedziała przed domem i przędła. Żeby ją zawołać bez zakłócania spokoju żony musiałbym wyjść z pokoju do izby i na ganek. W tym czasie Marie mogła...
Gdy sięgałem do klamki, drzwi otworzyły się powoli. Mimo to odskoczyłem szybko na bezpieczną odległość, żeby we mnie nie uderzyły. Przy okazji zapomniałem, że muszę się schylać, przebywając w pomieszczeniu, więc uderzyłem głową o powałę. Syknąłem cicho, przygarbiając się na powrót. Im więcej czasu spędzałem w tym pokoju, przepełnionym zapachem zbliżającej się śmierci i strachu - mojego strachu - tym bardziej impulsywne stawały się moje ruchy.
W drzwiach stanął mój najstarszy syn, Peter. Jego wzrok powędrował najpierw na matkę, potem spoczął na mnie. Podrapałem się ze zdenerwowaniem po głowie, uciekając wzrokiem na jedyne okno w pomieszczeniu, ale i tak dostrzegłem w oczach syna smutek. I to nie z powodu matki.
Zacisnąłem zęby, mrugając szybko, by odpędzić łzy. Nie chciałem, by Marie się zamartwiała bez potrzeby. By którekolwiek z nich się martwiło.
- Musisz odpocząć, tato - szepnął Pete, zamykając za sobą drzwi. Podszedł do Marie i złożył na jej czole pocałunek. Uśmiechnęła się.
Uśmiechnęła...
- Chciałaby wziąć kąpiel - powiedziałem, wciskając dłonie w kieszenie. Cały czas unikałem wzroku syna. W ogóle patrzenia na niego. - Mógłbyś poprosić Annę, żeby ją przygotowała?
Cisza. Usłyszałem tylko szelest materiału, gdy się prostował.
- Ojcze... - jego głos zdawał się płaczliwy. Nie zareagowałem. - Ojcze, spójrz na mnie. Proszę.
Podniosłem powoli wzrok, nie podnosząc głowy. Był niższy ode mnie, więc tyle wystarczyło, gdy stanął przede mną.
Oczy zaszkliły mi się łzami, które, w końcu uwolnione, spłynęły po policzkach.
Miał już prawie 100 lat. Podobnie jak matka, był długowieczny. Mimo to pierwsze zmarszczki zaczęły pojawiać się w kącikach jego oczu, pierwsze siwe włosy na głowie...
A ja nadal wyglądałem jak dwudziestopięciolatek.
Powinieniem teraz leżeć przy Marie, równie słaby i poznaczony wiekiem, jak ona.
- To nie twoja wina - szepnął Pete, łapiąc mnie za rękę, by zwrócić moją uwagę na sobie. - To nie twoja wina, słyszysz? Nie możesz się tu zamknąć już na zawsze. Musisz wyjść do ludzi...
Wyrwarłem dłoń i otarłem szybko policzki. Ponownie przywołałem na twarz uśmiech. Idealna podróbka mojego zwyczajnego.
- Tak zrobię, ale jak Marie... Marie... - zaciąłem się, nie mogąc wypowiedzieć kolejnych słów. Ale syn zrozumiał, skinął głową, bym kontynuował. - Nie chcę jej zostawiać.
Patrzyliśmy na siebie jeszcze chwilę, ojciec na syna, syn na ojca. W końcu Peter, położywszy dłoń na moim ramieniu i ścisnąwszy uspokajająco, wyszedł z pokoju, zawołać Annę.
A ja ponownie opadłem na fotel przy łóżku umierającej i, ze sztucznym uśmiechem nieznikającym z ust, zacząłem opowiadać.

~•~

Pamiętasz, jak się poznaliśmy? W tej karczmie na rozstajach. Przyniosłem ci te głupie lilie...
Na pewno pamiętasz. Zrobiłem z siebie idiotę przy tych wszystkich ludziach.
A potem? Nasze spotkania, rozmowy, plany... I wszystko się spełniło, prawda?
Powiedziałem ci, kim jestem. Dlaczego bycie razem to zły pomysł. A ty roześmiałaś mi się w twarz, wyjawiając, że także nie jesteś "zwyczajna". Czarownica, która posiadła długowieczność... Wtedy ciężko mi było uwierzyć.
Długowieczni. Razem, dłużej od innych. Mieliśmy zestarzeć się razem.
Ale ten wypadek... Ten nieszczęsny wypadek...
Wyrywałaś sobie włosy z głowy, gdy nie wracałem, a wszelki słuch o mnie zaginął w tych górach. Pamiętasz? Nim wróciłem, półżywy, zdążyłaś mnie już opłakać i stworzyć ołtarzyk przed domem... Jak myśmy się z tego potem śmiali...
A potem nasze dzieci. Słodkie szkraby z nich były, co? Teraz są już dorosłe, a nadal tak niedoświadczone przez życie w niektórych przypadkach... To zabawne, nie sądzisz?
Tak, właśnie... A teraz... Teraz.
Teraz gdy ciebie zabraknie... Nie zobaczę już tego uśmiechu... Nigdy więcej nie doprowadzisz mnie do porządku spojrzeniem tych swoich zielonych oczu...
Nigdy więcej...


~•~

Raz po raz przeciągałem szczotką po włosach Marie. Długie, długie pasma prześlizgiwały się między moimi palcami... jak jej życie. Jeszcze chwila i ją stracę. Czułem to.
- Si... las - mruknęła, wtulając głowę w moje palce. Pomasowałem ją przez chwilę, tak jak robiłem to kiedyś... Z trudem powstrzymałem wzdrygnięcie. - Obiecaj...
Zamarłem. Od kilku tygodni już tylko mnie wołała. Nie mówiła nic więcej, choć na rzucenie zaklęcia zmieniającego kolor moich włosów z brązowego na czarny starczyło jej sił. Kiedyś użyła tego samego czaru do zmienienia koloru moich włosów na niebieski. Tak się wtedy śmiała...
- Słucham cię, kochanie - mruknąłem, rozpoczynając plecenie warkocza. Złożyłem szybki pocałunek na jej szyi. - O co chodzi?
- Obiecaj... Aaron - zamknąłem oczy, przełykając ciężko ślinę. Tylko ona zwracała się do mnie drugim imieniem i tylko, gdy była zła. Albo chciała zwrócić moją uwagę. - Zajmiesz się... dziećmi. Nie... nie zostawisz ich... gdy już...
- Cii, w porządku, skarbie - przesunąłem dłonią po jej ramieniu, ale ona zgromiła mnie wzrokiem.
- Daj mi... skończyć - syknęła. Jędza. I taką właśnie ją kocham. - Zajmiesz... się nimi... Przestaniesz... unikać ich... tylko dlate... go, że na nich... odcina się pię... tno wieku - musiała przerwać na chwilę, by złapać powietrze. - I weźmiesz się w garść... po mojej śmierci... Nie chcę... Po prostu... - westchnęła, opierając głowę o moje ramię. - Żyj. Proszę. Obiecaj.
Po moim policzku potoczyła się łza, gdy objąłem ukochaną i przycisnąłem do piersi.
- Obiecuję - szepnąłem.
Następnego dnia odeszła.

~•~

Każdy następny dzień był gorszy od poprzedniego. Nie mogłem spać, kręciłem się nocami po domu, aż hałasami budziłem Petera, który obiecał matce się mną zaopiekować i od jej śmierci mieszkał ze mną i swoją rodziną w tym klaustrofobicznym domu. Zaciągał mnie siłą do łóżka i okrywał pierzyną, jakbym to ja był jego synem, nie odwrotnie. Ale ja dalej nie mogłem spać. Śniły mi się oczy. Zielone, tak zielone oczy...
Zrywałem się więc z łóżka, wymykałem przez okno jak jakiś dzieciak, okrywałem się cieniami i włuczyłem po okolicy. Nad ranem wracając do domu i udając, że wszystko jest w porządku.
Były też burze.
To właśnie w czasie jednej z nich stało się coś, co wyrwało mnie z mojego letargu po śmierci żony. Anna urodziła. Śliczną córeczkę.
Nowe życie wniosło do mojego życia nową nadzieję. A dziewczynka... miała zielone oczy.
To właśnie wtedy wróciłem do starego zajęcia. Bo zawsze lepsze jakieś zajęcie, niż żadne. Polowanie na zbiegów, wrogów publicznych... Byłem w tym dobry.
A potem dziewczynka zmarła. Gruźlica. Nie pamiętam już, jak miała na imię, ale miała wtedy dwanaście lat. Zaraz po niej odeszła Anna.
Peter do końca dotrzymywał obietnicy złożonej matce. Choć pod koniec musiał mnie wyciągać zakrwawionego, pokrytego zaschniętym błotem i brudem z przydrożnych melin. Aż sam zaniemógł. Wtedy znowu się obudziłem. Wraz z jego żoną czuwaliśmy na zmianę przy jego łóżku.
Aż i jego zabrała kostucha.
Wtedy sprzedałem nasz dom w Londynie i wyniosłem się z tego przeklętego miasta. I nigdy nie wróciłem.

~•~

- Potrzebujesz kolejnych dokumentów? - usłyszałem, ledwo wszedłem do antykwariatu starego znajomego, u którego zaopatrywałem się w woluminy prawiące o magicznych artefaktach. A także nieco mniej legalne papiery, jak można wywnioskować z pytania.
Nie odpowiedziałem, podszedłem tylko do lady, sięgając do kieszeni po zwitek banknotów i kładąc przed sprzedawcą. Antykwariusz zapatrzył się na niego w zamyśleniu, po czym sięgnął pod blat, by wyciągnąć pudło z dokumentami przygotowanymi dla mnie i kilku innych długowiecznych mieszkających w okolicy.
- To już dziesięć lat, co? - rzucił, przerzucając fałszywki w poszukiwaniu tych przygotowanych dla mnie.
Unikałem patrzenia na niego. Kolejna osoba, która wkradła się do mojego serca. Tym razem nieproszona. I jak wszystkie pozostałe, w końcu miała zniknąć.
- Proszę bardzo - rzucił wesołym tonem, kładąc przede mną paszport, dowód osobisty i prawo jazdy. - Szukasz może jakiś nowych artefaktów?
Skinąłem oszczędnie głową, odbierając dokumenty i wkładając je do wewnętrznej kieszeni kurtki.
- Jeśli to jakiś ciekawy okaz, chętnie bym go odkupił - rzucił Antykwariusz, opierając się łokciami o ladę.
W końcu popatrzyłem na niego. I zaraz uciekłem spojrzeniem. Zestarzał się przez te dziesięć lat. Jak każdy.
Tylko nie ja.
- Jak zawsze - mruknąłem tylko, żeby nie być zbyt niegrzecznym. Wystukałem palcami na ladzie krótki rytm, po czym odepchnąłem się od niej i ruszyłem z powrotem do drzwi.
- Do zobaczenia za dziesięć lat, Wędrowcze! - zawołał jeszcze za mną Antykwariusz.
Nie było nam jednak to dane. Ale, co mnie zdziwiło, zapisał mi coś w testamencie. Z krótką notką:


Nigdy nie poznałem twojego imienia, sam z resztą też zabroniłeś mi się przedstawiać, ale polubiłem cię przez te lata odwiedzin u mnie. Tak, jesteś gburem, ale wierzę, że masz ku temu powód. Nie myśl, że nie zauważyłem tych skrzętnie ukrytych półuśmiechów, które wywołałem na twojej twarzy swoimi kiepskimi żartami! Co dowodzi, że chcesz się uśmiechać. Ale coś cię hamuje. 
Chciałbym ci się na coś przysłużyć, jeśli tylko mi na to pozwolisz. Mam dom w Seattle, moja duma i ukoronowanie lat ciężkiej pracy. Nie mam dzieci, którym mógłbym go powierzyć, więc klucze do niego przekazuję tobie.Pewnie masz pieniądze na większy, ładniejszy, umieszczony w lepszym miejscu dom. Ale niech ten prezent będzie dla ciebie impulsem. 
Żyj.

Niech dla ciebie na zawsze pozostanę tylko Antykwariuszem

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics