2.08.2019

Od Filipa cd Katfrin

Obudził go ból głowy, swąd spalonych grzanek i ciężar przyłożony w okolicy jego nóg. Kanapa pod nim poruszyła się wraz z momentem, gdy zaklejone śpiochami oczy, miały nareszcie okazję się otworzyć, by równie prędko zamknąć, licząc tylko na to, by zapomnieć o widoku światła. Bywało gorzej, jednak nikt nie lubił migren po dobrze spędzonej nocy, a Filip niestety, nie posiadł nigdy zdolności wymigiwania się od chęci dobrego napitku. Dla rozwiania również wszelkich wątpliwości, bycie istotą nadprzyrodzoną, nie upoważniało go do zalewania się w trupa, ile wlezie, nie obdarowano go bowiem umiejętnością regeneracji. Był Jaroszkiem, nie cholernym bohaterem z komiksowego uniwersum, co najwyżej potrafił zmienić się w zająca i jego kompetencje do wkurwiania ludzi samym swoim istnieniem, zdecydowanie przerastały te przeciętnego, szarego Kowalskiego z klatki obok. Taka była natura chłopaczyny i bez względu na to, jak piekielnie nie chciałby się jej wyzbyć, miała pozostać taką na wieki wieków, no, może trochę krócej. Co sprowadzało się do tego samego punktu, jak aktualna sytuacja Filipa, który żegnać się ze zdolnością wcale nie chciał, ba, cenił ją nader wszystko, szczególnie gdy miał ponownie do czynienia z Bożydarem, czy resztą paczki.
Gdy ponownie rozchylił powieki, zobaczył górującego nad nim Jamesa, który uśmiechał się delikatnie, trzymając swoje masywne ramię na oparciu kanapy. Lamber jęknął pod nosem, przecierając z roztargnieniem twarz i usłyszał jedynie chropowaty śmiech chłopaczka. Od zawsze przypominał mu drzwi potrzebujące naoliwienia, a mimo to, nawet w tych starych drzwiach czaił się urok. Czaił się duch czasu, czaiły się wspomnienia i chęć poznania kryjącej się za nią tajemnicy. Filip uwielbiał śmiech Jamesa, a James kochał się śmiać. To jedynie jeszcze bardziej rozanielało blondyna, który chwilę po tym, jak dźwięk dotarł do jego uszu i przyjemnie połechtał koniuszek jego nerwu, zagryzł wargę, powstrzymując grymas szczęścia. Malował się tam prawie za każdym razem i był świadomy tego, jak wielką satysfakcję dawał mężczyźnie. Nie chciał, żeby i w tym wypadku poznał słodki smak zwycięstwa, nie teraz.
— Nie sądziłem, że taki z ciebie sadysta, śmiać się z cudzej krzywdy — bąknął niewyraźnie, próbując unieść się na własnych rękach, co skończyło się jedynie oparciem na łokciach. Marszczył krzaczaste brwi, pozwalał na słabości i starał się jak najwolniej przyzwyczaić do jasnego poranka, bo chyba wyjątkowo pogoda zdecydowała się na łaskę wobec zmęczonych pluchą mieszkańców miasta. James zastukał palcami o materiał powlekający sofę, po czym zsunął się na skraj siedzenia, by tam podeprzeć ręce na kolanach i rzucić Filipowi tak ponure spojrzenie, by natychmiast się wzdrygnął.
— Nie sądziłem, że taki z ciebie masochista — zwrócił mu uwagę i w tym momencie Lamber się przełamał. Pozwolił sobie na szelmowski uśmiech, co prawda leniwy, lecz wciąż poruszający odpowiednią strunę. Spojrzenie zelżało, a Jaroszek mógł odetchnąć z ulgą. Filipowi jednak wciąż coś tu nie grało.
— Przecież pojechałem do domu — skwitował w pewnym momencie, siląc umysł i starając się rozwiać mgłę, która spowijała większość wspomnień od chwili odstawienia ostatniej butelki, zamknięcia małej paczuszki i opuszczenia mieszkania z deską pod pachą. Wystarczyła chwila, by zrozumiał, jakim błędem było poruszanie tego tematu. Oczy rozmówcy znowu przyjęły ten wyraz, którego nie mógł ścierpieć za żadne skarby świata i od którego kotłowało mu się w głowie. Cholerny demon zawsze musiał maczać w tym swoje długie, brudne paluszki. Chociaż w sumie cholera wiedziała, czym James był, bo wystarczało jedno łypnięcie przenikliwych oczu, by człowiek po prostu stulił jadaczkę, posłusznie usiadł, albo poczuł rozrywający ból rozchodzący się po każdym milimetrze kwadratowym mózgu.
— Bożydar i Sam wracając, usłyszeli strzał — mruknął nisko, basowo, a stare drzwi zmieniły się w żelazną, obłą bramę, która niemiłosiernie głośno hałasowała. Filip powstrzymywał się przed skrzywieniem, musiał utrzymywać pokerową twarz. Być niewzruszonym i przetrwać tę pouczającą gadkę, jak każdą inną, którą kiedykolwiek usłyszał. — Uznała, że czuje, że to coś twojego, więc zaczęli cię szukać i nie zgadniesz. Znaleźli, nieprzytomnego pod jakąś latarnią w miejscu, o którym woleli nie opowiadać — syknął, zgrzytając zębami, a jego czoło coraz bardziej przypominało taflę wody, którą ktoś zakłócił puszczeniem kaczki. Lamber odważył się jedynie przełknąć ślinę, co było błędem. James przyblokował mu krtań, ciecz nie przepłynęła, a Filip zaczął się dławić.
— James, kurwa — sapnął, chwytając się za szyję i kaszląc, kaszląc tak mocno, że miał wrażenie, że zaraz wypluje wszystko, z płucami włącznie.
— Nieprzytomnego, Filip. Brałeś coś? — Brzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu, niźli pytanie.
Oczy Filipa powędrowały w zupełnie przeciwnym kierunku niż twarz mężczyzny. Bał się spojrzeć w wyczekujące odpowiedzi oczy, jakby miał dostrzec w nich coś gorszego, niż wszystkie krzywdy, jakie James kiedykolwiek komukolwiek zdołał zaoferować.
— Po co się mnie pytasz, skoro i tak znasz odpowiedź? — odparł szorstko. Mężczyzna westchnął i wstał z sofy.
— Śniadanie masz na stole.
I zniknął za drzwiami łazienki, a Filip odetchnął głośno, z wyraźną bolączką w głosie.

Wciąż odbijało mu się jajkami i wciąż bolała go głowa, a jednak wciągnął spodnie na swój chudy tyłek, bo jak się okazało, James zdążył rozebrać go z dolnej części ubrań, przed tym, jak ułożył go na kanapie. Nie do końca wiedział, jak ma się z tym czuć i nie obchodziło go to. Nie, póki miał okazję wyparować z mieszkania, gdy mężczyzna zaszył się w swoim pokoju, starając się dokończyć sprzątanie. Mógł wyjść niezauważony, nie narażając się na kolejne nieszczęśliwe spojrzenia i zbędne komentarze. Nie miał zamiaru nie skorzystać z okazji i chwilę później jechał w dół ulicy, klnąc pod nosem i wyszydzając każdy aspekt osoby, jaką był James. Dureń. Ćwok i dureń, skończony egoista i idiota z aroganckim podejściem do świata. Myślał, że mógł wszystko i los nie będzie się temu przyglądał, a ludzie zaczną pochwalać jego wybory. Nie zaczną, a w szczególności nie Filip.
— Filip!
Filip, tak, Filip.
— Filip, czekaj! — krzyk jednak nie należał do głosu w jego głowie, sprowadzając go do odniesienia wrażenia, iż nie oszalał do końca. Zatrzymał się, przystopował i spojrzał na drugą stronę ulicy, gdzie zauważył mknącą do niego na rowerze Cat. Blondynka ze skrzącymi się oczami przypominającymi świeżo skraplającą się żywicę z dopiero co naderwanej gałązkę. Lubił ten kolor, przypominał mu o lesie i jego zapachu. Mógł jedynie posłać jej słaby uśmiech, a resztę drogi spędzili wspólnie, powoli kierując się do kawiarni, do której koniecznie chciała wstąpić. Nie zamierzał odmawiać, miał ochotę napić się porządnej cappuccino. James zawsze robił straszną lurę, a ta dzisiejsza nie stanowiła odstępstwa od normy.
— I co, odpłynąłeś?
— Jak chuj — burknął, pozwalając, by delikatne podmuchy wiatru rozganiały włosy sprzed jego oczu. — A co najlepsze, miałem taki sen — dodał, wypuszczając z siebie oddech przypominający raczej urywany świst. — Jakaś dziołcha sklepała typa na moich oczach, potem do mnie podeszła strzeliła mi między oczy prędzej, niż zdążyłem pęknąć gumę balonową.
— Czy tobie zawsze musi śnić się śmierć? — odparła, nieco pretensjonalnie. Na to pytanie Filip jednak nie odpowiedział, przyspieszając jedynie tempa i wkrótce odstępując od nastolatki na kilka metrów. Pedałowała coraz szybciej, starając się dotrzymać mu kroku, jednak i tak dojechała dopiero kilkanaście sekund po nim, zastając go nieco zaskoczonego. Ze zmarszczonymi brwiami, niepewnością wymalowaną na buźce i nogą, która, jak to ona określała, huśtała diabła. Nie chodziło o kawiarnię, stała tak, jak zawsze. Pojazd przed nią? Nowa roślina? Były?
— To ta dziewucha — mówił cicho, cichuteńko, tak, by tylko ona usłyszała. Zaczęła przy okazji się zastanawiać, czy Jaroszek przypadkiem nie posiadał również umiejętności czytania w myślach, prędko jednak zaniechała okrutnego oszczerstwa i jedynie podrapała się po nosie, zerkając na niego ukradkiem. — Czyli to nie sen, czyli ją widziałem.
— Nie chcę cię martwić, Filip, ale raczej żyjesz — odparła nieśmiało, jakby obecność Lambera rzeczywiście zaczynała robić się problematyczna i niepewna. Może naprawdę nie żył, jednak istotą Jaroszka było męczenie wszystkich nawet po tym, jak rzekomo opuścił ten świat? A może jednak był nieśmiertelnym demonem? — Przestań się tak gapić, wyglądasz strasznie, gdy wybałuszasz oczy.
Trochę irytował go fakt, że nie powiedziano mu, czy rzeczywiście na ulicy leżał sam, czy gdzieś w okolicy nie zapodział się drugi człowiek. James nie lubił dzielić się szczegółami, chociaż równie pewne było to, że oniemieli poszukiwacze zagubionego chłopaka, zwyczajnie pominęli ciało. Byli ślepi, to akurat wiedział od dawna.
— Filip, mówię coś. Chodź, bo croissanty wystygną, słyszysz?
— Idź sama.
— Ty, no nie mów mi teraz, że masz zamiar za nią jechać.
— Może zmienię się w zająca — odparł takim tonem, jakby była to co najmniej oczywista oczywistość i szokiem było dla niego, że kobieta nie wpadła na ten pomysł przed nim. Zdawała się raczej bardziej bystra niż Jaroszek.
— Widziałeś kiedyś zająca w środku miasta? Już mniej podejrzane będzie, jak po prostu za nią pojedziesz na deskorolce, co i tak jest dla mnie absurdalnym pomysłem, na litość boską. Po co ja w ogóle z tobą dyskutuję, to w chuj głupi pomysł! — rzuciła oburzona, zaciskając palce na kierownicy roweru. Uciszył ją ruchem ręki, bardzo zbywającym ruchem ręki, którego nienawidziła. — A zresztą, pierdol się, tylko nie przychodź z płaczem, jak ci który wilczur to chude dupsko obskubie z ogonka.
— Smacznej kawy, Cat.
— Bezbolesnej śmierci, Filip.
Mógł jedynie czekać, aż odjedzie, przy okazji uśmiechając się do pleców oddalającej się blondynki.

[Katfrin?]

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics