28.07.2019

Od Liama - Historia

Już nie raz przyszło mi pożałować głupiej decyzji, żeby wciągać moją siostrę w sprawy mafii narkotykowej, do której sam wstąpiłem za sprawą kolegi. Jej ciągłe narażanie się na niebezpieczeństwo, branie udziału w najniebezpieczniejszych akcjach... Też lubiłem adrenalinę, ale ona była od niej uzależniona.
Z roku na rok coraz częściej przechodziła mi przez głowę myśl, że źle zrobiłem. Ale nie potrafiłem tego odplątać.
- Liam, brachu, twoja siostra może nam dzisiaj pomóc? - usłyszałem, a zaraz potem kanapa, na której siedziałem z książką w dłoni, ugięła się pod ciężarem mojego przyjaciela. - Musimy coś w trybie pilnym spalić.
- Zapytajcie jej, nie jestem jej niańką - mruknąłem, przewracając stronę. W sumie, to czasami zachowywałem się, jakbym nią był, ale dziewczyna jest już dorosła. Wie, kiedy powiedzieć "nie". I na pewno tym razem to zrobi, w końcu nie panuje nad swoimi mocami na tyle dobrze, by jakakolwiek akcja ze spalaniem czegokolwiek zakończyła się dobrze.

~•~

- Ana! - wrzasnąłem, biegnąc ile sił w nogach do palącego się magazynu. Idiotka. Dlaczego, do cholery, zgodziła się...
Powitał mnie słup ognia. Zakląłem szpetnie, natychmiast odbierając powietrze z mojej najbliższej okolicy. Chroniony tak skonstruowaną barierą, wkroczyłem w szalejące płomienie, wzniecione przez moją siostrę.
Kilka minut później znalazłem ją zapłakaną, półprzytomną w środku tego wszystkiego. A przed nią - trójka ludzi kuliła się za barierą, którą najwidoczniej stworzył jeden z nich. Czyli jednak nadczłowiek. Ale nie to było dla mnie najważniejsze w tamtym momencie.
- Ana - zwróciłem się do siostry, dopadając do niej. Wyciągnąłem ramiona, by ją przytulić, ale ledwo dotknąłem jej skóry, zabrałem ręce, popażony. Była rozpalona. Musiałem jak najszybciej nas stąd wyciągnąć. Spojrzałem w bok, na ludzi, patrzących na nas z przerażeniem. Czarodziej, czy kimkolwiek była osoba, która zdołała ich ochronić od niechybnej śmierci w płomieniach, zaczynał słabnąć, pot lał mu się po twarzy, daję głowę, że nie tylko z gorąca. Ich też trzeba było stąd zabrać. Mnie co prawda średnio obchodziło, czy przeżyją, ale siostra nie wybaczyłaby sobie ich śmierci. - Ana, popatrz na mnie. Zabiorę cię stąd, tylko się uspokój.
Podniosła na mnie szkliste oczy, otwarte szeroko z przerażenia. Ale to tyle. Prawie w ogóle nie kontaktowała.
Miałem przesrane. Rodzice mnie zabiją. Co ja gadam - sam siebie zabiję, jeśli coś jej się stanie. Przeze mnie.

~•~

- Co z Aną? - Jamie, mój przyjaciel, który zwerbował mnie do całego tego szemranego interesu, swego czasu podkochiwał się w mojej siostrze i zapewnił jej to ostatnie ferelne zlecenie, przysiadł się do mnie przy stoliku w części kawiarnianej lokalnej pączkarni. Ana uwielbiała tu przychodzić. Mówiła, że za Duck-Donuta jest gotowa zabić.
- Zgarnęło ją Sopp - mruknąłem, wbijając wzrok w pączka z bekonem, którego przyniósł ze sobą. Zawsze nienawidziłem tego świństwa. No bo serio - pączki z bekonem? Co za degenerat to wymyślił.
Jamie zamarł z pączkiem w połowie drogi do ust.
- Ale... Chyba żartujesz?
- Wyglądam, jakbym żartował? - warknąłem. - Po tej akcji, która z góry skazana była na porażkę, a do której ją namówiłeś i która zakończyła się doszczętnym spaleniem nie tylko tego cholernego magazynu, ale i pobliskiego lasku oraz, nie zapominajmy, omal nie doprowadziła do śmierci trzech przypadkowych osób, które akurat znajdowały się w pobliżu, zainteresowało się nią Sopportare i w zeszły weekend zapukali do naszych drzwi. Zamknęli się z nią w salonie na godzinę, a gdy wyszli, Ana oznajmiła, że wyjeżdża. Na czas nieokreślony. Daleko stąd - upiłem łyk soku owocowego, który zamówiłem, jak zwykle podczas mojej wizyty w tym miejscu. - I nie zostałem nawet poinformowany, gdzie. A rodzina nie odzywa się do mnie. Tylko patrzą na mnie, jakby to wszystko była moja wina - i w sumie mają rację. Gdyby nie ja, cała ta sytuacja w ogóle nie miałaby miejsca.
- Och... - Jamie spojrzał strapiony na pączka, jakby to on był sprawcą całego zamieszania, po czym powoli odłożył go do pudełka, gdzie leżał jeszcze jeden, z polewą cytrynową i kokosem. Sięgnąłem po niego bez pytania. - A co z Charliem?
Spojrzałem na niego jak na idiotę. Ana wpadła, śmiało można powiedzieć, że razem ze mną jest temu współwinny, a on się martwi o jej konia?!
- A co ma z nim być? - spytałem, nie starając się ukryć irytacji w głosie.
- Byli nierozłączni. Nie wyobrażam sobie...
Wstałem gwałtownie, przyciągając spojrzenia ludzi z sąsiednich stolików. Nie przejmując się nimi, pochyliłem się nad stołem, opierając na nim ręce i syknąłem do Jamie'go:
- Czy do ciebie dociera w ogóle powaga sytuacji? Złapali ją, J. Sopportare ją zatrzymało, postawiło pewnie jakieś ultimatum, a to wszystko przez te cholerne prywatne wyrównywanie rachunków - widząc, że mina mu zrzedła, zaśmiałem się cicho. - Tak, J., wiem, że nasza organizacja nie miała z nim nic wspólnego. Wiesz, oni dbają o swoich. Ale Anie odmówili pomocy. Wiesz dlaczego? Bo działała bez ich wiedzy. Smutne, że nawet o tym nie wiedziała - wyprostowałem się. - A Mon Cherie pojedzie tam, gdziekolwiek Ana się wyprowadziła, w przyszłym tygodniu. Więc tak, sądzę, że największa broń naszej organizacji nie ma zamiaru tu wracać. Nie w najbliższym czasie.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedłem z pączkarni.

~•~

- Chciałbym się przeprowadzić.
Mina ojca mafii, do której należałem, nie wyrażała żadnych emocji. Podobnie moja. Przez lata pracy dla niego nauczyłem się niektórych z jego sztuczek. Wiedziałem, kiedy należy się odezwać, kiedy pokazać uczucia, a kiedy coś przemilczeć. Argumentowanie także szło mi niczego sobie, miałem więc nadzieję na pomyślny przebieg rozmowy.
- Gdzie? - zapytał spokojnie, patrząc mi prosto w oczy. Nie odwróciłem wzroku.
- Do Seattle.
Nastąpiła chwila milczenia.
- To daleko - powiedział po chwili mój rozmówca. - Mam nadzieję, że celem twojej przeprowadzki nie jest ucieczka od naszej rodziny. Byłoby nam w takim wypadku... niezmiernie przykro - czyli, parafrazując, nie zgodziliby się na to, ewentualnie niedługo po przeprowadzce umarłbym na ostre zapalenie płuc przebitych jakąś zmyślną bronią.
- Oczywiście, że nie - uśmiechnąłem się szeroko. Ten uśmiech zwiększał moją autentyczność. Nawet ten niesanowicie mądry i przebiegły człowiek siedzący przede mną, nie raz dał się na niego nabrać. - Po prostu chcę spełniać marzenia - przybrałem odpowiednio rozmażony wyraz twarzy. - Od zawsze mieszkam w tym mieście. Pomyślałem, że dobrze byłoby spróbować czegoś nowego.
Palce szefa zastukały o blat ciężkiego, mahoniowego biurka. Zastanawiał się. I, sądząc po jego minie, bardziej skłaniał się ku odrzuceniu mojej prośby.
Czas rzucić większym kalibrem argumentu.
- Odkryłem niedawno, że to właśnie tam przeprowadziła się moja siostra - oznajmiłem, niedbałym tonem. Spojrzenie mężczyzny natychmiast się wyostrzyło. Miałem go. - Mógłbym się z nią skontaktować. Zasugerować powrót do domu - kłamstwo. To była ostatnia rzecz, jaką bym zrobił. Nigdy więcej nie pozwolę jej się zapętlić w sytuację bez wyjścia. Przez te dwa lata, gdy jej tu nie było, zmieniłem się. Wręcz nie do poznania. Już od kilku miesięcy zbierałem się do tej rozmowy. W końcu nadszedł odpowiedni czas.
Szef patrzył na mnie bez ruchu. Kalkulował, czy mu się to opłaci. Zwolnienie mnie ze służby, w zamian za, niepewny, powrót największej broni, jaką kiedykolwiek miał.
Podjął jedyną słuszną decyzję. Dobrze dla mnie.

~•~

- Cześć siostrzyczko! Zgadnij, kto stoi właśnie pod twoim domem.
Po drugiej stronie linii rozległo się zrezygnowane westchnienie. No tak, cóż, całkiem prawdopodobne, że zignorowałem jej groźby, że jeśli się tu pojawię, skończę jako kupka popiołu na jej podjeździe. Całkiem możliwe, iż to dlatego, że się tym nie przejąłem.
- Wpuść się sam - warknęła. - Otworzyłam dzwi. Uważać na Archera, bo ostatnio gorzej znosi idiotów.
I rozłączyła się. Wredota jedna.
Wysiadłem ze swojego mercedesa, wypuszczając Lunę, która natychmiast pognała pod drzwi, skąd przed chwilą dobiegło wycie wilczaka mojej siostry. Tokka, z klatki na tylnym siedzeniu, obdarzyła nas wiązanką przekleństw, których użyłem w podobnej sytuacji, tylko wtedy Luna bez kagańca wystrzeliła mi z samochodu na parkingu przy autostradzie, prosto w stronę grupy ludzi stojących nieopodal. Ale to nieznośne ptaszysko nie potrzebuje wiele, by zapamiętać nie te słowa, co by się chciało, i połączyć je z daną sytuacją.
Zamknąłem samochód, papugę i Puszka zostawiając w środku. Czekała nas jeszcze niekrótka podróż do mieszkania, które, o dziwo, udało mi się w dość krótkim czasie znaleźć w Seattle. Po tym, jak siostra kategorycznie zabroniła mi się u siebie zatrzymywać.
Zszedłem po schodkach, prowadzących do domu Any. Podążając za szczekaniem Luny dotarłem do drzwi, które, zgodnie z udzielonymi przez siostrę oszczędnymi instrukcjami, po naciśnięciu klamki okazały się otwarte. Ledwie przekroczyłem próg razem z moim owczarkiem, Archer wyskoczył zza rogu. Dopadli do siebie z Luną i natychmiast wystrzelili na dwór. Popatrzyłem za nimi zaskoczony, ale wzruszyłem tylko ramionami. Niech się sobą nacieszą, całe dwa lata się nie widzieli.
- Jestem w kuchni! - dobiegł mnie znajomy głos. Natychmiast ruszyłem za nim.
Wszedłszy do wspomnianego pomieszczenia, najpierw przystanąłem, a potem roześmiałem się w głos. Widok, jaki mnie powitał, był taki... znajomy. Porozstawiane wszędzie cukrowe i czekoladowe dekoracje, istny dywan z mat do wałkowania masy cukrowej na podłodze, przez które przejść bez potknięcia potrafiła chyba tylko Ana... Nawet jej wściekła twarz, pokryta teraz mąką i tymi słodkimi masami, którymi dekorowała swoje ciasta.
- I z czego się śmiejesz - fuknęła, odgarniając kosmyk włosów z twarzy i strzepując mąkę z rąk.
- Poczułem się zrowu jak w domu - odpowiedziałem z uśmiechem. Po chwili i na jej ustach pojawił się, lekko niepewny, uśmiech.
Coś czułem, że cały ten pomysł z przeprowadzką nie okaże się jednak totalną klapą.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics