17.07.2019

Od Veronici

To miał być wolny weekend. Z dala od wrzeszczących dzieci, od upartych uczniów, którzy nie rozróżniają nut. Rozsiadłam się wygodnie na krześle przed keyboardem z nadzieją zagrania czegoś. Była dziewiąta rano, to też nie było szans, że któryś z sąsiadów z dołu przyjdzie się poskarżyć, że chce spać. Są sąsiedzi, którzy nie dają rano żyć robiąc remonty, tłucząc kotlety albo wiercąc dziurę w ścianie. Ja byłam tym typem, który o szóstej nad ranem wstać z powodu natchnienia i przysiąść do ulubionego instrumentu i grać godzinę lub około dwóch. Gdy tylko zaczęłam, Napoleon przyszedł i ułożył mi się przy nogach. Nie mogłam się powstrzymać żeby go nie podrapać za uchem. Jednak ten dzień zapowiadał się zbyt spokojnie. Pół godziny później zadzwonił telefon. Był to nie kto inny, jak mój dobry znajomy, Nicolas. Spodziewałam się, że dzwoni zapewne z jakąś prośbą i niewiele się pomyliłam.
- Hej Vera, robisz dzisiaj coś pilnego? - przewróciłam tylko oczami.
- Lepiej przejdź do rzeczy i mów od razu, dlaczego zakłócasz mi taki piękny dzień, jakim jest sobota - westchnęłam głęboko.
- No, bo jest taka sprawa, że skręciłem kostkę, a dzisiaj na sali duży ruch. Powiedziałem Lousie, że nie będziesz mieć nic przeciwko żeby mnie zastąpić, także szykuj czerwone wdzianko i szybko wpadaj - nie musiałam widzieć jego twarzy żeby wiedzieć, że właśnie szeroko się uśmiecha, zbyt dobrze go znałam.
- Wisisz mi za to przysługę - mruknęłam, a gdy w odpowiedzi usłyszałam potwierdzenie, rozłączyłam się.
Powoli wstałam od keyboardu, przeciągając się. Nie miałam wyjścia, jak tylko znaleźć swoją torbę na basen i się spakować. Nie dadzą mi nawet w weekend odpocząć. Nieco leniwie zaczęłam zbierać rzeczy, w tym obowiązkowo czerwony strój kąpielowy, tak bardzo charakterystyczny dla ratowników. W dwadzieścia minut byłam gotowa. Jednak na wszelki wypadek jeszcze dobre trzy razy upewniłam się, że na pewno mam wszystko. Szybkie pożegnanie z Napoleonem i mogłam ruszać. Od basen dzieliło mnie jakieś dziesięć do piętnastu minut, jeśli akurat trafiły się korki. Przed budynkiem spotkałam Lousie, która, można powiedzieć, była szefową tego wszystkiego. Sympatyczna kobieta w kwiecie wieku, z ambicjami na przyszłość. Rozmawiała akurat przez telefon, to też gdy mnie zobaczyła, ograniczyła się tylko do machnięcia ręką, że mogę wchodzić. W odpowiedzi skinęłam jedynie głową, nie chciałam jej przeszkadzać. A nóż załatwiała coś ważnego. Ruszyłam prosto w stronę pokoi i szatni dla personelu. Po drodze spotkałam jeszcze paru znajomych ratowników. Basen był duży i podzielony na kilka sal, to też każda potrzebowała osobnej opieki. Już z oddali słychać było szum filtrowanej wody, chlapaniny i krzyki. Pokręciłam tylko głową, myśląc o tym jak potem odegrać się na Nicolasie za wpakowanie mnie w pracę na basenie podczas takiego dnia. Nie marnując więcej czasu, szybko się przebrałam, a włosy związałam w kok aby mi nie przeszkadzały. Potem weszłam na jedną z tych mniejszych sal i zajęłam miejsce na królewskim tronie, znaczy siedzeniu ratownika. Nieco ze znudzeniem obserwowałam ludzi, w większości młodych, którzy się wygłupiali. Co jakiś czas też jedni wychodzili, ale na ich miejsce zaraz ktoś się pojawiał. Ziewnęłam, przyglądając się dwójce podejrzanie zachowujących się młodzików. “Młodzików”, mieli może dziewiętnaście lat. Ach, Vera, starzejesz się, szykuj testament. Wszystko było na razie w porządku, gadali, śmiali się. Trochę też chlapali wodą, zaczęli krzyczeć nieco na siebie. Znosiłam to, bo wiadomo, nie uspokoi się wszystkich, a na basenie wiadomo, że każdy chce się usłyszeć pośród tego tłumu. Niebezpieczniej się zrobiło, gdy to już ewidentnie przerodziło się w bójkę. Byłam w trakcie schodzenia po drabince, kiedy zaczęli się bić. Niestety ich ofiarą stał się także przypadkowo uderzony przez nich mężczyzna, który chciał tylko spokojnie przepłynąć obok. Kiedy po dłuższej chwili nie zaczął wypływać, natychmiast zaczęłam biec i szybko wskoczyłam do wody w miejscu, gdzie doszło do walki. Obaj chłopcy stali już przy brzegu i ze strachem patrzyli w toń wody, a basen w miejscu akurat był dosyć głęboki. Na dodatek wcześniej zrobiony kok totalnie nie sprawdził się podczas tej próby i włosy zaczęły żyć swoim życiem. Kiedy do niego podpływałam, miał już zamknięte oczy, co znaczyło, że stracił już przytomność. O nie, nikt nie utonie na mojej warcie, nie ma takiej opcji. Przyspieszyłam i czym prędzej wyciągnęłam go z wody na brzeg. Szybko sprawdziłam, czy oddychał. Słabo, a z każdą chwilą coraz bardziej. W międzyczasie wokół zebrał się tłum gapiów, których najchętniej bym pozabijała, ale nie miałam wtedy na to czasu. Bez ani chwili zwłoki kucnęłam obok i nachylając się nad nim przeszłam do masażu serca i sztucznego oddychania. Na szczęście nie upłynęło pięć minut i zaczął kaszleć. Przekręcił się delikatnie na bok, aby odkrztusić resztki wody zalegające w płucach. Odetchnęłam głęboko z ulgą, odgarniając mokre kosmyki włosów z oczu.
- Wszystko w porządku? Nic pana nie boli? - spytałam szybko, gdy tylko złapaliśmy kontakt wzrokowy, jednak nie zaczekałam na jego odpowiedź. - Wy dwaj. Macie szczęście, że tylko tak się to skończyło. Jeszcze jedna taka akcja a przysięgam, że wam nogi z dupy powyrywam - mruknęłam chłodno, lustrując sprawców wypadku od stóp do głów, na co oni szybko pokiwali głową, nadal chyba nieco wystraszeni tym wszystkim.
Westchnęłam cicho. Ci młodzi jak zwykle nie uważali i zachowują się jak pępek świata.
- Przepraszam, nie dałam panu odpowiedzieć. Jak się pan czuje? - wróciłam do mężczyzny, który wyglądał już nieco lepiej. - Proszę za mną, odprowadzę pana do dyżurki żeby mógł pan odpocząć i tam już się panem zajmą - wyciągnęłam w jego stronę dłoń aby pomóc mu wstać.

Elias?

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics