6.07.2019

Od Any do Michaela

Seattle nocą z lotu ptaka (a w sumie drakonida, w tym konkretnym przypadku) robi wrażenie.
I choć znacznie bardziej odpowiadało mi moje rodzinne miasteczko, gdzie każdy wiedział, kim jestem ja i moja rodzina, gdzie mogłam nurkować w oceanie i paradować w gadziej postaci po ulicy, to i mieszkanie tutaj okazało się wcale nie takie złe, jak sądziłam na początku. Zaraz po przymusowej przeprowadzce tutaj. Ale zrzucam to częściowo na młodzieńczy bunt. W końcu, jaka osoba, ledwie wkraczająca w dorosłość, która dopiero co zasmakowała wolności, nie czułaby oporu przed wykonywaniem poleceń? Szczególnie takich, które prawdopodobnie na stałe zmienią jej życie i to w sposób, jakiego sama nigdy by dla siebie nie chciała?
No ale jestem tu, czy tego chcę, czy nie. A ostatnio coraz częściej przyłapuję się na myśli, że w sumie dobrze się stało. Potrzebowałam odskoczni od nadopiekuńczych rodziców, miasta, w którym wszyscy mnie znali. Seattle nadawało się idealnie - daleko od domu, wolne od legend o smokach... bo mimo, że nadnaturalni żyjący z ludźmi są tu na porządku dziennym, a o tym gatunku chyba każdy słyszał, to duża część społeczeństwa wpycha to między bajki. Zwyczajnie nie wierzy, że latający jaszczur wielkości ciężarówki, mógłby żyć wśród nich, niczym się nie wyróżniając. A ja już wystaczająco często miałam wątpliwą przyjemność na własnej skórze doświadczyć efektów pomylenia mojej rasy z tymi, parokrotnie od nas większymi i potężniejszymi, istotami.
Zmieniłam trajektorię lotu, zataczając koło nad obrzeżami Seattle, by wrócić z powrotem na stosunkowo niewielką polanę w lesie koło mojego domu. Gdy znajdowałam się już w jej pobliżu, zlustrowałam wzrokiem otoczenie, w poszukiwaniu niechcianych gapiów, a gdy nikogo nie dostrzegłam, zdjęłam chroniącą mnie iluzję, przycisnęłam skrzydła ciasno do boków, po czym runęłam w dół.
W ostatniej chwili rozłożyłam skrzydła, wyhamowując w zasadzie w miejscu po czym, wspomagając się powolnymi ruchami skrzydeł, wylądowałam na ziemi niemal bezdźwięcznie. Gdy tylko moje łapy dotknęły ściółki, przybrałam swoją ludzką postać. Zgarnęłam ze służącej mi za skrytkę dziury w ściętym drzewie torbę z ubraniami, szybko naciągnęłam na nagie ciało spodnie od dresu i powyciąganą koszulkę, po czym ruszyłam w kilkuminutową drogę powrotną do domu.

~•~

Następnego dnia wyszłam z domu skoro świt, tym razem w towarzystwie mojego wilczaka, dla którego samotny pobyt w czterech ścianach przez te pół godziny, gdy ja latałam w nocy, był i tak zbyt długi i z nudy zaczął maltretować wycieraczkę. A ja głupia sądziłam, że kość, którą mu dałam przed wyjściem, zajmie go na wystarczająco długo i nie trzeba będzie go zamykać...
Przy wsiadaniu do samochodu w oczy rzuciła mi się koperta, którą rzuciłam tam dzień wcześniej. Wystarczył rzut oka na nadawcę, by zdegradować jej ważność na ostatnie miejsce rzeczy do zrobienia. Nawet zapomniałam ją w związku z tym zabrać do domu.
Ale kiedyś trzeba było przeczytać jej zawartość, bo następnym etapem, gdybym nie odpowiedziała, byłoby przysłanie kogoś pod moje drzwi. Westchnęłam zrezygnowana, sięgając po białą kopertę z nadrukowanym na niej znakiem niedźwiedzia. Obracałam ją przez chwilę w ręce, nadal się wahając. Archer kręcił się przez chwilę na tylnym siedzeniu, gdzie wskoczył, gdy wcześniej otworzyłam mu drzwi, by po chwili przeskoczyć między fotelami i ulokować się z przodu, koło mnie. Utkwił we mnie swoje wilcze oczy w wyrazie oczekiwania.
- Raz kozie śmierć - mruknęłam po chwili, przenosząc wzrok z wilczaka z powrotem na kopertę w mojej dłoni. Wspomagając się kluczykiem do samochodu, rozerwałam ją.
"Szanowna Panno Balanchine..."
Przynajmniej tym razem postarali się o jako tako formalny ton korespondencji. Widać moja uwaga co do powagi profesji, która nie odbija się w wysyłanych do mnie propozycjach pracy nie do odrzucenia, przyniosła jakieś rezultaty.
"Z uwagi na Pani niezastąpioną pomoc przy ostatniej sprawie..."
Oho, słodzą. Czyli nikt inny się nie zgodził.
"Pragniemy zaproponować Pani uczestnictwo w sprawie czarnoksiężnika..." i tak dalej, i tak dalej.
Jak zwykle nic ciekawego.
Jak zwykle zadanie polegające na odnalezieniu owego ktosia, wpadnięciu do niego z oddziałem policji i przekonaniu, że nie ma się złych zamiarów. Co jest oczywiście śmieszne. No bo serio - w pełni uzbrojony oddział specjalny policji wpada do czyjegoś domu i mówi, że ma pokojowe zamiary? Ja bym nie uwieżyła.
O ironio, to właśnie moim zadaniem jest do tego przekonać. Chyba warto zasugerować nieco inny sposób rozwiązywania tego typu problemów, a nóż wezmą to pod uwagę.
Wrzuciłam wezwanie do skrytki pod deską rozdzielczą po czym, zatrzasnąwszy ją z nieco zbyt dużą siłą, niż było to konieczne, przekręciłam kluczyk w stacyjce, odpalając silnik, i wyjechałam jeepem z garażu na leśną drogę, kierując się prosto do mojej cukierni-kawiarni.
Ktoś musiał wstawać skoro świt, żeby inni mogli cieszyć się smakiem domowych wypieków podczas śniadania.

~•~

Mimo pomocy pracowników, których od pewnego czasu zatrudniałam w "Balanchine's", sama nadal zajmowałam się przygotowywaniem poważniejszych zamówień, którymi zazwyczaj były torty na różne okazje. Sprawiało mi to przyjemność, byłam w tym dobra... więc dlaczego nie?
Poza tym lubiłam tu przychodzić. Bądź co bądź, to wszystko było moim dziełem.
- Ana, możesz mnie na chwilę zastąpić? - zapytała Mia, moja dobra koleżanka, którą tymczasowo zatrudniłam w mojej cukierni na stanowisku kasjerki, gdy straciła poprzednią pracę. Dopóki nie znajdzie niczego sensownego, ma tu zapewnioną posadę.
Podniosłam wzrok z nad ekranu telefonu i przestałam głaskać Archera, który stał koło krzesła, na którym siedziałam, z głową opartą o moje kolana. Koleżanka trzymała w ręce telefon i wyglądała na zmartwioną.
- Mama dzwoniła. Ostatnio jej się pogorszyło, muszę sprawdzić, czy wszystko w porządku - wytłumaczyła. - Wrócę za pięć minut, obiecuję.
- Nie ma problemu, wiesz o tym - uśmiechnęłam się do niej ciepło i podeszłam do kasy. I tak nic nie robiłam, wręcz zastanawiałam się nad powrotem do domu, bo dzisiaj tylko zawadzałam. - Nie musisz się spieszyć! - zawołałam jeszcze za Mią, nim ta zniknęła na zapleczu.
Obsłużyłam kilku klientów, nim usłyszałam z drugiej strony lady:
- Pies w kuchni? - właścicielowi głosu najpewniej chodziło o Archera, który tradycyjnie mi towarzyszył, siedząc grzecznie przy nodze. - To w ogóle zgodne z zasadami sanitarnymi?
- To kawiarnia przyjazna zwierzętom, jak z resztą głosi napis na drzwiach, a on nie wchodzi do kuchni, tylko towarzyszy mi przy kasie - uśmiechnęłam się, nic sobie nie robiąc z uwagi. Jakbym miała użerać się z każdą osobą, która chce podzielić się ze światem swoimi nieprzychylnymi uwagami, nic innego bym nie robiła. Podniosłam wzrok na stojącego przede mną mężczyznę... i na moment mnie zatkało. Przystojny brunet... dla większości dziewczyn wysoki, choć ja, w moich ulubionych butach na koturnach, niemal dorównywałam mu wzrostem.
W końcu, po nieco zbyt długiej chwili milczenia poświęconej z mojej strony na podziwianie walorów wizualnych bruneta, podsumowanej przez niego pewnym siebie uśmieszkiem, spytałam zupełnie zwyczajnym dla mnie, entuzjastycznym tonem:
 - Co podać?


Michael?

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics