8.07.2019

Od Any CD Michaela

Po wyjściu z kawiarni skierowałam się do samochodu i dalej - do Pike Place Market. Było to chyba moje ulubione miejsce do robienia zakupów, zarówno tych do kawiarni, jak i do domu. Na szczęście o tej godzinie zazwyczaj wszystkie korki już się rozładowują, więc kilka minut później byłam na miejscu. Sięgnęłam do schowka samochodowego po smycz, przy okazji zahaczając dłonią o rzucony tam wcześniej list. Wpatrywałam się w niego przez chwilę, ponownie rozważając, czy pojechać na komendę wydziału Sopportare. Ponowie doszłam do wniosku, że pomyślę nad tym później.
Przypięłam smycz do obroży Archera i wysiadłam z samochodu, a za mną wyskoczył wilczak. Wydałam polecenie "noga", na co pies okrążył mnie i zatrzymał się po mojej prawej stronie tak, że jego przednie łapy ustawione były równo z moimi nogami. Kolejna komenda, "chodź", i zagłębiliśmy się w gąszcz stoisk w poszukiwaniu potrzebnych nam produktów.

~•~

Ostatecznie na wezwanie Sopportare postanowiłam odpowiedzieć, gdy obładowana zakupami wróciłam do samochodu. Wpuściłam Archera do przodu, usiadłam w fotelu kierowcy i przez chwilę trwałam zapatrzona w przestrzeń za przednią szybą samochodu, nim podjęłam decyzję. Ze zrezygnowanym westchnieniem przekręciłam kluczyki w stacyjce i, wyjechawszy z parkingu, skierowałam się do komendy głównej policji.
Zatrzymałam się na chodniku przed samym wejściem, nic sobie nie robiąc ze stojącego może metr wcześniej znaku, który tego zabraniał. Szybko wysiadłam, omal nie zapominając o Archerze i, pokonawszy żwawym krokiem krótką drogę do wejścia, wpadłam do budynku w towarzystwie głośnego trzasku zamykanych drzwi. Zignorowałam pytanie recepcjonistki o powód wizyty, machnęłam jej tylko przed nosem od niechcenia kopertą z wezwaniem i zniknęłam na klatce schodowej. Archer grzecznie podążył za mną.
Doczłapawszy się na trzecie piętro, skręciłam w lewo, odliczyłam trzecie drzwi i, bez pukania, weszłam do gabinetu mojego przełożonego.
- O co chodzi tym razem? - rzuciłam, zamiast powitania. Nie wiem, jak oni to robili, ale w ich towarzystwie zawsze traciłam nieodstępujący mnie nigdy dobry humor. - Dostałam wezwanie pocztą.
Za biurkiem, ustawionym pod oknem na środku niewielkiego pomieszczenia, siedział łysiejący mężczyzna po czterdzistce o zacnym imieniu Joe. Mój przełożony, kat i oprawca. Swoją drogą, to przez niego musiałam się przeprowadzić. Moja osoba tak zainteresowała Sopportare, że wysłali za mną jednego z lepszych agentów z drugiej części kraju. A on, w późniejszym czasie, zaproponował, że najlepszym rozwiązaniem mojej sprawy będzie moja przeprowadzka tutaj i uczęszczanie do miejscowej akademii, gdzie pomogą mi zapanować nad mocami. Daremny trud i niepotrzebne męki, jak się okazało, ale Joe nie pofatygował się, by przyznać do błędu. Zamiast tego w zasadzie zmusił do przyjęcia dorywczo pracy w Sopportare, by mieć mnie na oku. I przy okazji wykorzystać do załatwiania spraw, których inni nie chcieli się podejmować.
- Dzień dobry, Ana - rzucił Joe, nie odrywając wzroku od akt, które przeglądał. - Chodzi o to, co stoi w liście, który otrzymałaś. Nic dodać, nic ująć - w końcu podniósł na mnie wzrok. Zobaczył Archera i się skrzywił, ale nie skomentował, a ja nie miałam zamiaru mu się tłumaczyć z obecności mojego psa. - Podejmiesz się zadania?
- A mam jakiś wybór? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- Nie - przyznał i wrócił do piętrzących się przed nim papierów. - Możesz już iść.
- Tym razem nie chcę zbrojnej obstawy - zastrzegłam jeszcze. Gdy przełożony spojrzał na mnie jak na wariatkę, dodałam: - Wiesz, jak trudno przekonać kogoś co do pokojowych zamiarów, gdy wpada się do niego z uzbrojonym oddziałem specjalnym? Lepiej poradzę sobie bez nich.
- A gdyby negocjacje przeszły nie po naszej myśli?
- Wtedy sobie poradzę. Jestem już dużą dziewczynką, która potrafi o siebie zadbać.
- O ile nie stracisz kontroli nad mocami - zauważył mężczyzna, z resztą słusznie. Cholera.
- Mam to gdzieś. Idę bez obstawy. Do niezobaczenia - warknęłam i, równie gwałtownie jak do niego wpadłam, wyszłam z gabinetu, trzaskając za sobą drzwiami.
Później, siedząc już w samochodzie i kierując się do domu, doszłam do wniosku, że mi się nie spieszy. Nie musiałam załatwiać sprawy tego czarnoksiężnika od razu. Mogłam zająć się ciekawszymi rzeczami.
Z piskiem opon zatrzymałam się na pustej drodze i, zawróciwszy, pojechałam do stajni, odwiedzić Charliego.

~•~

Stadnina, gdzie trzymałam swojego ogiera, znajdowała się niedaleko plaży, dlatego często po treningach z Siwym zabierałam Archera na dłuższy spacer brzegiem oceanu. Dzisiaj szczególnie, po jak zawsze nieprzyjemnej dla mnie wizycie u Sopportare, miałam ochotę odreagować. Zabrałam z samochodu szelki ze specjalnym uchwytem do łapania psa, założyłam je wilczakowi. Wyjęłam jeszcze z bagażnika piłkę tenisową mojego czworonoga i wspólnie udaliśmy się do zejścia na plażę.
Jakie było moje zdziwienie, gdy po kilkudziesięciu minutach spaceru zobaczyłam majaczącą w oddali sylwetkę. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że postać dzierży w dłoni jakąś broń, chwilę potem zidentyfikowałam ją jako miecz. Lekko skonsternowana tym widokiem, w końcu nie na co dzień spotkać można szermierza na plaży, podeszłam bliżej, zastanawiając się, dlaczego postać wydaje mi się znajoma.
Dopiero po chwili to sobie uświadomiłam - przede mną stał Przystojniak z kawiarni. A to zrządzenie losu.
Przywołałam Archera, który zajmował się właśnie atakowaniem fal zębami, co chwilę przy tym plując i charkając, by pozbyć się smaku słonej wody z pyska, ale mimo to nie przerywając zabawy. Dopiero na wydaną przeze mnie komendę oderwał się od swojego zajęcia i w kilku susach znalazł się u mojego boku.
Jednak ledwo zobaczył bruneta, do którego dosiadł się w kawiarni, zaczął machać ogonem jak oszalały i pobiegł w jego kierunku.
Brunet, zobaczywszy nas, zakręcił mieczem w dłoni i złożył go przy nodze, by zaraz potem schować go do pochwy. Gdy Archer podbiegł do niego, mężczyzna poczochrał go między uszami. A potem przeniósł spojrzenie na mnie.
- Kogo moje oczy widzą - zwrócił się do mnie z przyjaznym uśmiechem. - Miło znów Cię spotkać - dodał, patrząc mi w oczy. - A przy okazji, nazywam się Michael.
- Ana - odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech. - A to Archer - wskazałam na wilczaka. - Co ty tu właściwie robisz? - nie mogłam się powstrzymać, by nie zadać tego pytania, rzucając znaczące spojrzenie na miecz w jego dłoni.
- Trenuję - mężczyzna wzruszył ramionami.
- Nietuzinkowe miejsce - zauważyłam.
- Dobre jak każde inne. A nawet lepsze. W takim urokliwym miejscu trudy treningu stają się łatwiejsze do zniesienia.
Prychnęłam na tę uwagę, nie starając się ukryć rozbawienia. Archer w tym czasie podszedł do mnie i zaczął trącać nosem rękę, w której trzymałam jego piłkę. Rzuciłam mu ją, a pies wystrzelił jak z procy. Prawie udało mu się złapać ją w locie.
Szybkość tego zwierzęcia mnie zadziwiała.
Przez chwilę staliśmy z Michaelem w milczeniu. On chyba patrzył na mnie, ale mnie pochłaniało coś zgoła innego.
- Czyli chcesz mi powiedzieć, że umiesz tym walczyć - wskazałam na miecz.
Tym razem to on się zaśmiał.
- Oczywiście, że potrafię.
- Może mógłbyś w takim razie udzielić mi przyspieszonego kursu walki mieczem? - zapytałam, zanim mózg zdążył przeanalizować powody, by tego nie robić. Ale... zawsze chciałam się tego nauczyć, tylko jakoś nie było okazji. A skoro się takowa natrafiła, nie mogłam jej przepuścić.

Michael?

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

Szablon
synestezja
panda graphics