Queenie zamyśliła się nad słowami mężczyzny dużo dłużej niż
powinna. Tłum gapiów rozszedł się już i mogła lepiej zorientować się w swojej
obecnej sytuacji, jednak dochodzenie do tego, co się wydarzyło i że jak z nieba
spadł jej przystojny wybawca z opałów, zajęło jej zbyt dużo czasu, toteż po
jego słowach na chwilę zapadła cisza.
- Bardzo dziękuję za pomoc. Naprawdę nie trzeba się jeszcze
bardziej kłopotać. - odparła, kiedy tylko pozbierała myśli z powrotem i posłała
życzliwemu brunetowi jeden ze swych promiennych, niezwykle szerokich uśmiechów.
- Nalegam! Żeby nie było już żadnych wypadków. -
odpowiedział. - To w którą stronę?
Queenie choćby chciała, nie mogła oprzeć się tak ciepłemu
uśmiechowi, więc chwyciła ostatnią leżącą smętnie na chodniku puszkę i ruszyła
z nieznajomym w stronę domu. Przedstawione w taki sposób jej postępowanie nie
brzmi zbyt mądrze, ale przecież była czarownicą tak? Ba, Wiedźmą Krwi. Powinna
poradzić sobie łatwo z każdą ewentualnością, dlatego mogła być zupełnie
beztroska i ufna obcym wybawiaczom z opresji do woli. Miała przecież swój
medalion…
Gdy te wszystkie zapewnienia przechodziły przez głowę
dziewczyny zorientowała się ona, iż co do jednego się myli. Na szyi brak było łańcuszka
z jej niezbędnym zaklętym miniaturowym ostrzem rytualnym. Dziewczyna odwróciła
się więc szybko i zaczęła rozpaczliwie wypatrywać srebrnego błysku na lekko już
ośnieżonym chodniku.
- Coś się stało? - zapytał brunet zatrzymując się i
oglądając za jasnowłosą.
- Zgubiłam łańcuszek z kamiennym wisiorkiem. Musiał się
odpiąć. - nie przerywając poszukiwań odpowiedziała mu Queenie.
Mężczyzna przyłączył się do niej, a po chwili wykrzyknął:
- Czy to on?!
Dziewczyna odwróciła się i natychmiast uradowała. Nieznajomy
podnosił jej zgubę, która jakimś cudem znalazła się przy studzience, kilka
metrów od miejsca małego wypadku. Podziękowała mu z największym uśmiechem, jaki
miała w zanadrzu i obiecała sobie znaleźć zaklęcie, które pozwoli jej na
zabezpieczenie łańcuszka przed pęknięciami czy (jak w tym przypadku) możliwości
popsucia się zapięcia. Ze też nie zrobiła tego wcześniej! Para ponownie ruszyła
w stronę domu Queenie. Teraz zaczynało jej się już naprawdę robić zimno, mimo
ciepłego płaszcza zaczęły się jej trząść kolana. Starała się jednak nie dać
tego po sobie poznać i skupić się na miłym towarzystwie.
- Od dawna malujesz? - zagaił brunet po chwili drogi w
milczeniu.
- Od niedawna właściwie. Bardziej interesuje mnie śpiew i
teatr, ale od niedawna przepisałam się do szkoły, w której są także zajęcia z
malarstwa i mnie wciągnęło. - jak zwykle wylewnie odpowiedziała różowowłosa.
- O, no proszę. Ja tak się składa, uczę w jednej ze szkół. Mamy
w niej klasy artystyczne. Do jakiej się przepisałaś? Emerald Academy?
- Tak, em… Jeszcze… pana... chyba nie znam… - zmieszała się
Queenie.
Nauczyciel! Wybawił ją z opresji… Nauczyciel! Być może nawet
będzie ją uczyć! Cóż za dziwny zbieg okoliczności…
- Spokojnie, na moich lekcjach jest luźno, nie musisz mówić
do mnie profesorze, czy coś. - zaśmiał się przyjaźnie z jej reakcji. - Nie jest
ci zimno? Bardzo daleko jeszcze do twojego domu? - dodał zmartwionym głosem.
- Nie, już bardzo blisko.
Kiedy byli już pod kamienicą Queenie zorientowała się, iż
nie przedstawiła się jeszcze, zagadując kompletnie o tym, jak odbiera szkołę
przez pryzmat tych pierwszych paru dni.
- To już tutaj. - powiedziała trochę zmieszana, nie wiedząc kompletnie
czy ma tak po prostu się przedstawić, czy może poczekać? Jednak nowopoznany
profesor po raz kolejny dzisiaj rozwiał jej zmartwienia.
- Gdzie moje maniery! Nawet się jeszcze nie przedstawiłem.
Nazywam się Michael Crowley. - uśmiechnął się pomagając Queenie z rowerem.
- Och… Crowley?.. A masz w rodzinie może… Aleistera Crowleya?
Ja jestem Queenie Blackett. Córka Eustace’a Blacketta.
Michael?
Brak komentarzy
Prześlij komentarz