Jakbym nie był już zestresowany. Godzinę przed występem, dokładnie szesnasta dwadzieścia dziewięć punkt, kitrałem się w kącie i srałem pod siebie, gapiąc się bezmyślnie w zegar i odliczając każdą sekundę. Doprawdy, wyższa matematyka. Później przyszedł czas na ostatnie przygotowania takie jak mejkap, stroje i inne bzdury. Oczywiście bardzo ważne, ale w tamtym momencie docierało do mnie niezbyt wiele rzeczy. Tak totalnie, byłem tak zmulony że ocknąłem się dopiero w momencie, gdy zaczęli mnie rozbierać, bo lampiłem się jak debil w ścianę i nie reagowałem na żadne bodźce ze świata zewnętrznego. A robili to po to, by mnie ubrać w ciasny, błyszczący kostium. Nie żeby coś, ale osobiście wolałem moje dresy i bluzy z kochanymi bucikami prosto z outletu Nike.
– Oui, ma mere – ledwie potrafiłem coś z siebie wydusić. Ludzie, nie stresujcie mnie bardziej, bo ja ledwie trzymam zwieracze. Dobra, może nie aż tak. Spode łba odprowadzałem wzrokiem moją matkę, która, jak zawsze elegancko odjeb... odwalona, opuściła moją przebieralnię. Pora na skok na głęboką wodę.
Nagle w moje ramię coś walnęło z prędkością i siłą piłeczki tenisowej, mniej więcej. Skrzywiłem się w pół i ze skwaszoną mordą cisnąłem pełne wyrzutu spojrzenie na Bożydara.
– Nie zeszczaj się – wyszczerzył tą swoją pocieszną mordkę z dołeczkami w polikach. Przypominał mi chomika.
– Postaram się – kaszlnąłem i zmrużyłem nieporadnie oczy, kiedy kotara rozsunęła się, waląc oczojebnym światłem. Kiedy rozbrzmiały pierwsze dźwięki utworu, o mało nie wyplułem żołądka, który cisnął mi się na gardło. To wcale nie był stres. To był strach i panika, uczucie podobne kiedy pod koniec horroru jest napis „Wydarzenia oparte na faktach”.
Kilka osób przede mną ruszyło zwinnym krokiem, więc i ja byłem zmuszony to zrobić. Mój umysł rozpadał się w szarą breję, przecząc mojemu ciału, które jak automat wykonało płynne ruchy w stronę sceny. Już czułem mokre plamy pod pachami i w gaciach, powstałe ze zbyt dużej ilości potu. Ale nie, ja brnąłem dalej, wykonując pierwsze kroki układu. Za mną jak primabalerina popylał zgrabnie Bożydar, wyglądający na zadowolonego z faktu, iż miał na sobie białe rajtuzy. Miały być skórzane, zawalone brokatem legginsy, ale on się uparł na rajstopy. Biedne panie od kostiumów męczyły się dwa dni nad przyczepieniem brokatu do rajstop tak, by nie zmieniły się w brokatową skorupę.
Przez pierwszą część nie robiłem nic specjalnego, ale taka była część planu – uwaga najpierw miała się skupić na Aurelii, która wyglądała bajecznie w tej swojej sukience. A potem ciach, element zaskoczenia i ja, perła zespołu, mam wbić na pełnym wypasie na środek. Jak zaliczę glebę to autentycznie sprawię, że mój strój będzie do kosza na śmieci.
W końcu nadszedł pamiętny moment – moja solówka w otoczeniu innych tancerzy i tancerek. Na żuwaczki kikimory, mam nadzieję że nie widać tych plam.
Okej, jedna nóżka, druga nóżka, małe poślizgnięcie które cudem udało mi się zmienić w improwizowany piruet, który z kolei w mojej ocenie wyszedł nawet nieźle. Potem wygięcie się w łuk, niemożliwe dla normalnego człowieka, po czym płynne przejście na ziemię, gdzie reszta mojego zespołu miała mnie otoczyć. Ja miałem następnie wyjść z wachlarza ich dłoni jak syrenka z muszli. Tak też się stało, a ja czułem się zarówno jak skończony debil, jak i cudowny, odradzający się feniks. Uwielbiałem ten dreszczyk towarzyszący tańcu.
Stałem w tej pozycji, póki nie rozległy się gromkie brawa ze strony publiczności. Zerknąłem w przód, większość nawet wstała. Nie było tak źle, chociaż jak miałem może jedenaście lat to odwaliłem taki występ, że później miałem kolce róży w policzku, bo ktoś dosłownie cisnął w moją twarz bukietem tych kwiatów. Oczywiście przypadkiem.
Zdyszany zlazłem ze sceny, a moje serce odgrywało jakieś potężne utwory Bacha czy też Beethovena. Wszyscy sobie i mi gratulowali, ja także, w postaci spazmatycznych kciuków w górę.
Nigdy bym się tak nie stresował podczas występu, jednak dnia dzisiejszego miałem powód – to był mój pierwszy występ baletowy od... może pięciu lat? Długo mi zajęło odkurzenie mojej dawnej gibkości i wdzięku, gdyż po hip hopie, który nie wymaga aż tak płynnych ruchów i lekkości, odzwyczaiłem się dość mocno.
Znów prawie mnie rozebrali, bo znów stałem jak kołek na środku przebieralni.
– C'etait super! – głos mojej rodzicielki rozległ się po pomieszczeniu. – Mon petit talent!
Przewróciłem w myślach oczami i uśmiechnąłem się szeroko.
– Merci beaucoup, mere – wyrecytowałem, po czym wymówiłem się przebraniem się. Na świętą Melitele, poszła sobie. Założyłem na siebie wygodne dresidła i ruszyłem do wyjścia.
Wyszedłem razem z Bożydarem i Aurelią właśnie, wcześniej jeszcze był z nami Carter, ale się zmył w inną stronę. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, aż w pewnym momencie Bożydar stanął jak wryty, po czym totalnie z dupy puścił się pędem do przodu.
– Filipendo! – krzyknął coś dziwnego i zaczął się witać z jakimś kolesiem. Razem z czarnowłosą Aurelią, którą lubiłem nazywać Aurelie, stanęliśmy uprzejmie z boku, jednak starałem się zapuścić żurawia uchem. Rozmawiali w dziwnym języku, chyba jakimś rosyjskim czy innym czeskim. W każdym razie przy angielskim, a zwłaszcza francuskim, brzmiał strasznie twardo i sucho.
– Słuchajcie, to mój ziom, Filip! – Bożydar zwrócił się do nas.
– Filippe? – wyrwało mi się, gdyż przez moją matkę automatycznie starałem się francuzić czyjeś imiona. Bożydar był dla mnie Cadeau de Dieu.
– Ta, Fipcia! – zarechotał chłopak, klepiąc nieznajomego mi kolesia w plecy, a Aurelie zabłysła białymi zębami, jak to miała w zwyczaju. – Dobry kumpelo z Polski.
I dopiero wtedy zauważyłem, że Bożydar nadal miał na sobie rajtuzy.
Nauka francuskiego z Killianem:
rappelez-vous – pamiętaj!
Spectacle to chyba wiadomo
notre famille – nasza rodzina
ma mere – moja mamo
c'etait super – było wspaniale
mon petit talent – mój mały talent, w stylu 'mój syn jest moim talentem', idk jak to wytłumaczyć xDD
merci beaucoup – dziękuję bardzo
Cadou de Dieu – dar Boga
Filip? Jeśli to opowiadanie w niektórych momentach wydało Ci się dziwne, przyzwyczajaj się bo jestem świrem.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz