Było ciasno. Piekielnie ciasno i piekielnie niewygodnie. Koszula bezlitośnie przylegała do mojego biednego cielska, przyprawiając mnie o nieposkromioną chęć rozerwania jej w każdym miejscu, w którym trzymały ją jasne, cienkie jak sik pająka, szwy. Nie mogłem sobie w tej kwestii pofolgować i odpuścić, wcisnąć się w ulubione, luźne łachmany. Co to, to nie. Nie, kiedy Wera była na straży i pilnowała drzwi, jak oczka w głowie. Całkowicie świadoma, co robiłem tego dnia i aż zbyt rozeznana w moich gustach modowych i życiowych wyborach odnośnie ubioru. Dlatego wyjęła ten zabytek, który ostatni raz światło dzienne widział jakieś dwa lata temu na ślubie jakiegoś tam mało istotnego kuzyna i sprezentowała mi go, szczerząc się od ucha do ucha, bo uwielbiała widzieć mnie w wyprasowanych koszulach i spodniach w kancik, które kolorem miały przypominać nocne niebo, tymczasem bliżej było im do mundurów tych, którzy swoje miejsce zajmują w sukach, wpieprzając swoje pączki z dziurką.
Siedziała, obsetwowała i nie miała najmniejszego zamiaru mi odpuścić. Wychodziłem na dość specyficzną imprezę, która wymagała elegancji i Francji, a ja nie miałem ani gustu, ani pasji co do wpieprzania żabich udek i zagryzania ich ślimakami. Musiałem więc zdać się na instynkt i poczucie estetyki prezentowane przez moją rodzicielkę, unieść ręce i z autentyczną tęsknotą wbić puste spojrzenie w ciemną bluzę. Świeżo wypraną, jeszcze pachnącą płynem do płukania tkanin.
Zachciało się wspierać psychicznie znajomego, zachciało się wyjść na tego dobrego i wspaniałomyślnego. Dbającego o coś więcej, niż czubek własnego, krzywego jak cholera, kinola.
Jego historia też nie była dokładnie sprecyzowana. Chyba zdążyłem zbyt często wylądować na twarzy, by być w stanie określić, kiedy tak właściwie zagościł w takiej formie. Co gorsza, chyba już nawet nie wiedziałem ile trwa ten stan rzeczy. Równie dobrze mogłem się taki urodzić, jednak wtedy nie znajdowałem żadnego sensownego wytłumaczenia dla tej dość małej blizny na jego grzbiecie.
Ostatni raz poprawiłem nieszczęsny kołnierzyk, jeszcze raz przeciągnąłem dłońmi po piersi, licząc na to, że koszula nagle zmieni swoją fakturę, zrobi się przyjemna, a do tego pozostanie w nienagannym stylu, jakby dopiero co przeprasowana. Żadne z powyższych nie miało jednak miejsca, a ja musiałem zmierzyć się z brutalną rzeczywistością i faktem, że wybierałem się na jakieś przedstawienie taneczne. Westchnięcie, parsknięcie, zrezygnowanie. Wszystko w jednym momencie. Emocja, której aurą emanowałem, była nie do określenia i nie byłem w stanie wybrać, w którą stronę bardziej się przechylałem. Czystego wkurwienia, czy może jednak żalu.
Uszczęśliwienie Bożydara chyba jednak nie było warte tej ceny.
Zdecydowanie nie było warte, szczególnie gdy dotarło do mnie, że idę na balet. Pieprzony, kurwa, balet.
Oczywiście Wera była zachwycona, bo syn zaczynał z własnej woli chłonąć sztukę i kulturę sfer wyższych. Nawet nie wiedziała ile rzeczy wolałbym wchłonąć zamiast widoku tiulowych falbanów i rajstop Bożynka wrzynających się... Może lepiej nie powiem, gdzie konkretnie.
Żeby nie było, nie przez cały czas rozmyślałem o niebieskich migdałach. Jedynie w momentach, które zwyczajnie były nudne i w których nie było Bożydara. Potencjalnie mógł przecież zapytać, jak podobała mi się ta scena, gdzie on to i tamto, a ja musiałbym zmyślać, bo w rzeczywistości zdecydowałem się na policzenie z ilu odcinków składał się szew na moim mankiecie.
Naprawdę chciałem to zrobić, jednak gdzieś po czterdziestu trzech zwyczajnie mi się znudziło i zdecydowałem się zwrócić swoją uwagę na połyskującą sukienkę pani, która siedziała dwa rzędy przede mną, trzy krzesełka na prawo. Zdążyłem jeszcze wyczaić pana od światła i przyjrzeć się chłopakowi, który zagrywał się w piano tiles, najwidoczniej mając takie samo pojęcie o tym, co właściwie dzieje się na scenie, co ja. Wyczucie rytmu miał słabe, to trzeba przyznać, jednak wciąż lepsze ode mnie.
W skrócie, lampiłem się wtedy, kiedy muzyka stawała się podniosła, albo kiedy zdołałem dostrzec brokatowe rajstopy. Na litość boską, już ja potrafiłem lepiej się ubrać na przedstawienie w przedszkolu, gdzie grałem kota w butach. Świszczący, niewymawiający "r" Filipek chyba już na zawsze miał być wspominany na rodzinnych imprezach przez dziadków, którzy nie mogli powstrzymać łez, gdy przypominali sobie o legendarnym "Angałt, zbizie, angałt! Twoje dni są policzone! Wiej póki cię ostziegam!" czy piosence, w trakcie której rzeczywistości, przypominałem kota. Jojczącego, obdzieranego ze skóry kota w trakcie godów.
— Filipendo! — Nie byłby normalny, gdyby zwrócił się do mnie jak człowiek i podszedł bez większej afery. No nie byłby. Parsknąłem mimowolnie śmiechem i nawet dałem się przytulić, byle poklepać tego frajera po plecach i może coś mu syknąć na to kalafiorowate uszko.
— Bardziej ekstrawaganckich gatków tam nie mieli, co? — prychnąłem, kręcąc delikatnie głową i rzuciłem dość znaczące spojrzenie na rajstopy faceta. — Dobrze cię widzieć, Bożena — dodałem na zapas, posyłając mu szeroki uśmiech, który dość zwinnie odwzajemnił. Nie chciałem przecież, by wyszło na to, że emituję jedynie negatywne emocje. Nie to było moją działką.
— Słuchajcie, to mój ziom, Filip! — żachnął się, przypominając mi, że rzeczywiście, nie był przecież sam. Szedł z dziewczyną i...
— Filippe? — I o mój, kurwa, borze wszechszumiący. Francuski. Do tego chłopiec mówiący po francusku. Atrakcyjny chłopiec mówiący po francusku. Atrakcyjny chłopiec z występu mówiący po francusku. Francusku. Nie rosyjsku. Nie hiszpańsku. Francusku.
Mimowolnie połechtało mnie to przyjemnie po uszku, przyprawiło o uśmieszek i roztopiło mi serduszko. Ładnie brzmiał ten język, cholera, ale nigdy nie chciałem się go nauczyć.
Inaczej, byłem zbyt leniwy, żeby chcieć się go nauczyć.
— Ta, Fipcia! Dobry kumpelo z Polski.
— Ci kurwa zaraz dam Fipcia, ty zakało — burknąłem, przewracając oczami. — Miło mi. Filip, tak właściwie, Bożenka lubi przekręcać moje imię — westchnąłem, przecierając przy okazji kark. Pozwoliłem sobie wcześniej rozpiąć dwa górne guziczki i podciągnąć rękawy koszuli, bo przysięgam, jeszcze chwila i byłbym tam szczezł z tego wszystkiego. — Ale występik ładnie ci wyszedł, kochanieńki. Gdyby nie te getry, to może i bym ci jakieś piwko postawił — rzuciłem, wzruszając przy okazji ramionami, na co mina mu zrzedła.
— Ej, Filippo, we, no — jęknął.
— W sumie to głodny jestem, wiesz? Idziemy coś zjeść? — Półpewne skinienie główką. — Jak mi odstrzelisz piruecik i szybko się uwiniesz, to się zastanowię z tym piwkiem. Nie wiem, chcecie iść z nami? Znam dobry bar mleczny, niedaleko.
Zerknąłem z uśmiechem na ładną, ciemnowłosą dziewuszkę, a zaraz po tym na chłopaka, gdzie oboje chyba za bardzo nie wiedzieli, co się dzieje i w co mają ręce włożyć.
Za błędy przepraszamy, nie mamy jak tego sprawdzić, poprawimy jak wrócimy na stałe.
Brak komentarzy
Prześlij komentarz